Nocny maraton tańca

44,00 

ILOŚĆ SZTUK
Kategoria:
Jakub Ciećkiewicz – pisarz, reportażysta i fotograf, autor i wydawca magazynu „Pejzaż Polski”, redaktor magazynu „Piątek” w „Dzienniku Polskim” w Krakowie.
W latach 90. pisał teksty reporterskie o Śląsku, które demaskowały kata obozu w Świętochłowicach Salomona Morela. Publikacja reportaży Piekło zaczęło się po wojnie i W polskim obozie pracy na łamach tygodnika „Wieści”, doprowadziła do procesu sądowego i ucieczki Morela z kraju.
Współpracował z popularnym programem tv Telewizja Nocą Aleksandra Małachowskiego. Prowadził prasową część akcji Przed ścianą. Pisywał do „Polityki” (rubryka „Na własne oczy”), „Gazety Wyborczej” (dodatek „Duży Format”) i „Tygodnika Powszechnego”. Jego tekst Miasto Freestyle’owej rewolucji został przetłumaczony na wszystkie języki Unii Europejskiej przez portal Presseurop (III Nagroda w konkursie Ministerstwa Pracy na najlepszy tekst o ekonomii społecznej).
W 2005 roku wydał album fotograficzny Światło Kraków, inkrustowany wierszami Józefa Barana, a w 2020, w wydawnictwie Austeria, mikropowieść Koniec świata na mojej ulicy, której fragmenty czytał w Radiu Kraków Jerzy Trela. Debiut literacki został uhonorowany nagrodą „Krakowska Książka Miesiąca” (Marzec 2021) i był szeroko  recenzowany: „Odra”, portal „Pisarze.pl”, „Gazeta Wyborcza”, blogerzy: Georgina Gryboś  „Literacka Kavka” i Łukasza Wojtusik, „Alfabet Wojtusika”, „Program II Polskiego Radia” („Czytelnia”), „Dziennik Polski”, „Radio Kraków”, „Miesięcznik Kraków”.
O książce wypowiadali się pochlebnie znani krytycy i pisarze: Józef Baran, Adam Ziemianin, Michał Piętniewicz, Mieczysław Orski, Iwona Rusek, Piotr Kofta, Witold Bereś.

O powieści Ciećkiewicza można napisać całkiem przyzwoitą pracę magisterską, jeśli nie doktorską, a ramy tego wstępu są zawężone. Dość wspomnieć, że w Nocnym maratonie tańca obcujemy z nadmiernie inteligentnym i nadwrażliwym chłopcem, który do końca nie wyzbył się złudzeń, że życie ma sens i wiedzie ku czemuś bardzo głębokiemu. Do cierpienia i choroby, która zamienia się w zbawienie, do erotyki, która przypomina mszę, do nabożnej procesji, która przypomina karnawałowy pochód odrzuconych pijaczków, wariatów i wszelkiego marginesu społecznego, do pustelnika, który nad najgłębsze, mistyczne doznanie Boga przedkłada prosty smak kiszonego ogórka. Proste? Aż chciałoby się śmiać, bo z tego śmiechu jednocześnie wyziera płacz, z płaczu radość, ze śmierci rozkwitanie, a z rozkwitania taniec.
Jestem autorowi niezmiernie wdzięczny za to, że do tego tańca zaprosił mnie – mam nadzieję, że czytelnicy również będą mu wdzięczni i pośmieją się, i popłaczą wraz z autorem, by na koniec, na szpitalnym łóżku, wychylić z nim „kieliszek dereniówki”.

Michał Piętniewicz
Kieliszek dereniówki przed końcem świata.
Kilka myśli o nowej prozie Jakuba Ciećkiewicza Nocny maraton tańca

RECENZJE

Powracam do urokliwej prozy Jakuba Ciećkiewicza. Po „Końcu świata na mojej ulicy” pora na kontynuację, czyli „Nocny maraton tańca”. Pisany w innych, dramatycznych okolicznościach, w szpitalnym łóżku, do którego na pół roku przykuł autora cały szereg poważnych chorób – te chodzą wszak, jako nieszczęścia, stadami. Los nie wie jednak z jak twardą i przekorną sztuką ma do czynienia. Autor chwyta tutaj świat w ręce i przytula go z lubością mocno do serca. Cierpienie jest jedną z odsłon życia, trzeba po prostu przez nie przejść. I kiedy istnienie wyzywa go na pojedynek, mówiąc: „A teraz przyszpilę Cię na wylot. Cierpieniem i śmiercią.”, Jakub Ciećkiewicz podejmuje rzuconą mu rękawicę. Wbrew wszystkiemu, gdy tylko sen zakleja mu oczy i znika sterylna biel szpitalnej sali, pod powiekami pręży się i gotuje życie właśnie: „Natura jednoczy się w adoracji światła, płodności i sytości. Drzewa puszczają żywicę, a ziemia w ogrodzie jest lepka od soków. Brodzę w nich boso, czując trudne do określenia pragnienie wzlotu.”

 

W podkrakowskiej, zatrzymanej w czasie Olszy znów dzieją się istne cuda. Dwuipółmetrowy Jacek Gucwiński zawiesza nieznośne dzieciaki na gałęziach drzew, dziadek co i rusz nawiedza po śmierci swoją ukochaną rezydencję, nie potrafiąc się z nią rozstać, a babka Wanda mruga łobuzersko z zaświatów, podając lokalizację ukrytego, rodzinnego skarbu. Jak widać, śmierć nie ma tutaj dostępu, do owej krainy żywiołu i dziwów, po której ścieżkach spacerują ekscentrycy i marzyciele ramię w ramię z tymi, co odeszli, lecz wciąż wracają. Stąd też bierze się siła trwania i mocne postanowienie wyzdrowienia autora, mimo złego rokowania i sceptycyzmu lekarzy. Jeszcze ma tutaj coś do zrobienia.

 

W morfinowej, onirycznej mgiełce, gdy ból powoli odpływa, na jego miejscu pojawiają się i znikają niezwykłe obrazy. Raz przypominają mocne wizje  Bruegela pokolorowane czerwoną szminką, innym razem któryś z horrorów Kinga, by z kolei przeistoczyć się w lśniącą złotem i klejnotami jaskinię Ali Baby. Życie, orgiastyczne i ognisto-witalne bucha też erotyzmem, spełnia się radośnie w aktach seksualnych, miłosnych uściskach i uniesieniach, bo takie jego prawo i istota. Na tym samym skrawku łąki, ozłoconej słońcem polanie, zwiera się ono w braterskim uścisku ze śmiercią, dwa continua tego samego procesu złączone w jedność.

 

Nad całą opowieścią unosi się feeria barw i aromatów, zwykle letnich, oszałamiających bez względu na porę dnia. Rankiem ożywcze, energetyczne, pod wieczór z lekka znużone, zapraszające do odpoczynku. Natura nigdy nie śpi, może tylko trochę spowalnia, pozwalając nam za sobą nadążyć. Tak jak nie zasypia autor, za zamkniętymi powiekami tańcząc drugie życie.

 

Całe to stawanie się, ewoluowanie, trwanie, które przywołują zmącone opioidami wspomnienia autora, jest jedną, wielką modlitwą, w której splatają się dźwięki przyrody, człowiecze westchnienia, słowa melodii, także tych marszowych, , mających niegdyś wzbudzać entuzjazm do pracy i nowej, socjalistycznej ojczyzny, hejnał z Wieży Mariackiej usiłuje zapanować nad trąbieniem spieszących się wiecznie aut, a okrzykom umorusanej dzieciarni, skaczącej po hałdach śmieci, towarzyszą głośne, niespokojne trele ptaków, zrywających się w popłochu z okolicznych drzew. Ruch, harmider, sprawczość i pęd, to czuje i słyszy półprzytomny pacjent, trzymający się z całych sił życia w szpitalu, w którym, o dziwo, personel składa się niemal w całości z domorosłych artystów. To dobry prognostyk dla tego bujającego w obłokach człowieka.

 

Brzmi to wszystko trochę jak szalony sen Kapelusznika, przeżywającego bez końca ten sam podwieczorek w Krainie Czarów. Autor, zanurzony w świat dawnej Olszy, po raz kolejny uczestniczy w wydarzeniach, które już wybrzmiały, teraz zaś powracają obleczone w senne przywidzenia, dopowiedzenia, przerysowania, jako antidotum na śmierć, mające utrzymać go na powierzchni, nie pozwolić mu odejść.

 

Ja zaś nie chcę opuszczać tych cudnie odrealnionych miejsc, leżących gdzieś na styku pamięci i wyobraźni, tej wizji świata obracającego się w zapamiętałym tańcu, zaludnionego  z lekka delirycznymi postaciami, jak z Schulza. Piękny, poetycki, oddający nie tylko sam przebieg wydarzeń, ale też ich niepowtarzalny nostalgiczno-ciepły klimat obraz, zapisany delikatną myślą w pamięci, działa niczym narkotyk, wciąga i nie puszcza. Poddajmy się więc atmosferze podkrakowskiej Olszy, jakiej już nie da się dzisiaj ujrzeć inaczej niż w przywołanych czyjąś tęskną myślą powidokach. I póki te obłędne fabuły się w nich rozgrywają, póty „rewia trwa!”

SZTUKATER

Waga 0,5 kg
Autor

Format

145 x 205 mm

Ilość stron

234

ISBN

978-83-7866-487-1

Język

polski

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Rok wydania

2023

Może spodoba się również…