“Echo” jest kontynuacją napisanych z górą trzydzieści lat wcześniej “Głosów w ciemności”. Utwór przynosi opis dalszych dziejów małomiasteczkowej społeczności żydowskiej w Galicji przed I wojną światową. Głębokie problemy religijne i filozoficzne bohaterów łączą się tu ściśle z dramatycznymi wydarzeniami z ich życia codziennego, które kruszy odwieczne obyczaje i rygory wynikające z przynależności do zamkniętej, odizolowanej grupy narodowościowej i wyznaniowej. Obrazowi bolesnych zmagań bohaterów zmuszanych przez okoliczności do trudnych wyborów towarzyszy w powieści znakomity, zasnuty mgłą tajemnicy i oddalenia opis kultury i rzeczywistości dziś mało już znanej, niemal egzotycznej.
[Czytelnik, 1988]
RECENZJE
Rewelacyjna kontynuacja „Głosów w ciemności” Juliana Stryjkowskiego już za mną, a szkoda, gdyż ani trochę nie chciało mi się opuszczać Stryja sprzed wieku, jego magicznego mistycyzmu silnie wrośniętego w surową realność biednego, galicyjskiego sztetla, gdzie Bóg, pieniądze i marzenia toczą zacięty bój o żydowską duszę.
To opowieść sentymentalna, lecz nie tkliwa, w dużej mierze autobiograficzna, nasycona detalami, odmalowanymi z miłością, która je przez lata przechowywała, utrwaliła, a teraz przekazuje nam w misternym, ażurowym hafcie słów. Mały Aronek, roztrzepany, ciekawski i nieco krnąbrny, to przecież on – Jakub Stark, później zaś Julian Stryjkowski, biegający w znoszonych, za dużych bucikach, zaglądający w cudze okna i śniący o małej Fajgełe, że go wreszcie choć trochę polubiła. To nostalgiczny zapis przeszłości, z której tak bardzo pragnął się wyrwać.
Stryj to żydowski świat w przekroju, panorama nie tylko barwna, ale też z gruntu prawdziwa, z wszystkimi jej mrocznymi zakamarkami, ukrywanymi bolączkami i zwątpieniami. Społeczność nie jest jednorodna. Przed naszymi oczami przewija się istny melanż barw i faktur, często żydowskość z domieszkami, w której przeważają trudne do rozplątania supły i niemożliwe do załatania dziury. Są ortodoksi i zwolennicy asymilacji, są syjoniści, przez większość znienawidzeni, i ci, którzy się wychrzcili. Nawet wśród Żydów zdążających w gromadzie do synagogi w święto Jom Kipur nie ma zgody. „Szli jeden po drugim: zegarmistrz Zajnwełł z piętra, blacharz Sane z pustym oczodołem, szmaciarz Geceł, ojciec Bajły, dziewczyny, która urodziła dziecko, czarny Szułym, handlarz skórą padłych zwierząt. Kiwe Łoszak niósł woreczek jedwabny z wyszywaną Gwiazdą Dawida.” Także w synagodze kipi od emocji, nie wszyscy są tutaj mile widziani, każda wina i uchybienie zostają zapisane w pamięci i domagają się sprawiedliwej kary. Jedną z najbardziej dotkliwych, stosowaną już wieki temu, jest kara klątwy. O nią właśnie toczy się w powieści spór pomiędzy mściwym rabinem z Mościsk, a szanowanym stryjskim mełamedem Tojwiem, targanym wątpliwościami, oczytanym nie tylko w Gemurze i innych świętych księgach żydowskich, ale też w filozofii, w zakazanych pismach Barucha Spinozy i Uriela Acosty. Im więcej wiemy, tym więcej mamy pytań i tym trudniej nam akceptować odpowiedzi. W „Echu” w obszernych dialogach czy też przekornych przekomarzaniach autor zawarł całą kwintesencję żydowskiej myśli, tradycji i wiary mojżeszowej. Nie ocenia, nie komentuje, nie mądrzy się odautorsko, nie staje też po niczyjej stronie. Po prostu pozwala nam być świadkami rozmów i życia sztetla przez jeden rok, od ranka do wieczora. Uchyla furtkę do świata swojego dzieciństwa, którego już nie ma, został brutalnie zmieciony z powierzchni ziemi.
Kwestia wiary, pojmowania Boga i swoich wobec niego powinności zdaje się być tutaj fundamentalna. Zwolennicy różnych racji ścierają się ze sobą w ostrej dyskusji, nie dochodząc do porozumienia. „Czy Bóg nie jest dla wszystkich ten sam? Co się zmienia? Synagogę na kościół? Bóg jest jeden.” Pogląd to jednak raczej odosobniony, a opinia społeczna i sąd rabinacki nadzwyczaj surowe. „Wy nie wiecie, jak słabym stworzeniem jest człowiek. Jak łatwo skruszyć pod nim fundament, a zdawało się, że nic go nie ruszy. Nic nie jest tak trwałe jak słabość. Nic nie jest tak pewne, jak zło i nieszczęście.” Świat jednak nie ogląda się na świętą wiarę i tradycję, kto chce zdobyć wykształcenie, idzie do polskiej szkoły, a tam krzyż na ścianie, „Kto ty jesteś, Polak mały” do wykucia na blachę – tak żydowska nauczycielka uczy małego Żydka Aronka w polskiej szkole, jak być Polakiem.
Wielu do tej Polski tęskni i aspiruje, ścinając pejsy, goląc brodę, odrzucając tefilin i tałes oraz chałat na rzecz modniejszego garnituru. Życie tuż obok, za opłotkami sztetla jest inne, lepsze, jaśniejsze, przyciąga niczym magnes: „W białych domach ulicy Drohobyckiej, otoczonych ogródkami, z czerwonymi, fioletowymi i żółtymi kwiatami, które siostra kazała mu nazywać astry, nie mieszkali Żydzi.”
Znakomicie czyta się „Echo” nie tylko ze względu na treść i jej ważkość, ale też z powodu rewelacyjnego zróżnicowania języka. Tak jak szeroka w „Echu” panorama społeczna Stryja, od klasy rabinacko-burżuazyjnej do wielkiej reprezentacji robotników, tak i mowa ich ewoluuje od wzniosłej, pełnej biblijnych cytatów przez prostą, potoczną, jidysz z germańskimi naleciałościami, po usianą komunistycznymi hasłami politrucką nowomowę. W każdej z tych, jakże różnych odsłon, autor staje na podium z pierwszą lokatą. Cały koloryt wielojęzycznego, podzielonego, żydowskiego sztetla przeniósł na karty „Echa” z ujmującym autentyzmem. Mało tego, wykazał się niespotykaną dalekowzrocznością, czego przykładem niech będzie rozmowa wybierającego się do Palestyny, wciągniętego przez syjonistyczną ideologię Modchego z ojcem:
„ – Zbudujemy państwo. Państwo nasze stanie się wzorem dla świata, dla ludzkości.
– Boję się, że otoczycie państwo, jeśli je zbudujecie, opłotkami nowego getta.”
Świetnie współgra w „Echu” kolaż żydowskości, polskości, a nawet, w osobie Karola, pewnej światowości społeczeństwa, splecenie jego codzienności trwającej w trudzie i pocie czoła, ciężkiej, jak ów wózek ciągnięty przez matkę Aronka, zapobiegliwą Elke, z dylematami bardzo poważnymi, określającymi podstawę własnej tożsamości, człowieczego „być albo nie być”, które, nie rozwiązane, prowadzą do osobistych tragedii. „Ustąpić to mądrość dwóch tysięcy lat. Dlatego żyjemy.” – słyszę, ale jak dalece można posunąć się w ustępstwach, by nie zatracić siebie?