To wszystko pamięta się obrazami, które pewnie już do końca zostaną równie ostre: owa rampa, pod którą podstawiano kolejny skład pociągu zwanego „repatriacyjnym”, wagony przydzielane każdy na cztery rodziny i zawsze za ciasne, bo już pierwszy ładujący rzeczy zapełniał miejsce swoje i cudze, parę nocy spędzonych na dworcu i pogodne dnie, w które już z wagonu można było jeszcze raz pójść do Ostrej Bramy, która jest niedaleko kolei. Pogoda nieskazitelna w ciągu całej podróży. Przeładunek na stacji granicznej, kontrola w ciemnościach. Pustka dworca w Białymstoku, pierwsza próba zakorzenienia się, nieudana, bezdomność rampy ze zwalonym bagażem – i potem trochę gorączkowy powrót do tego samego pociągu jakby do domu, na dalszą wędrówkę. Panorama zburzonej Warszawy oglądana z otwartych drzwi nie zatrzymującego się wagonu, postój w Poznaniu, gdzie rozgałęziano transporty „repatriantów”, spotkanie jadącej z nami rodziny z mężem i ojcem, którym okazali się być Lech Beynar, późniejszy Paweł Jasienica. Bardzo długie dnie upartego dążenia do Krakowa, gdzie mieszkający już przyjaciele stanowili jakby cząstkę ojcowizny dopiero co pozostawionej. Pamiętam dotąd tę pierwszą panoramę kościołów krakowskich, zobaczoną po wyjściu z dworca. Bezradność przeplataną z niesłabnącą nadzieją. I niespodziewane jak dar, małe zakorzenienie. W pokoju, który otworzył nam swoje ściany dzięki dobrej woli rodziny Stanisława Mackiewicza Ojciec mój przemieszkał długie dziesiątki lat, aż do swej później śmierci.
Józefa Hennelowa