Okruchy większej całości

44,00 

ILOŚĆ SZTUK
Kategoria:
Bogdan Frymorgen (1962) – kurator i wydawca, autor albumów fotograficznych i wystaw, studiował anglistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Przez dwadzieścia cztery lata pracował dla Serwisu Światowego BBC. Mieszka w Londynie, jest korespondentem radia RMF FM. Współpracuje z wieloma instytucjami kulturalnymi w Polsce. Członek Związku Polskich Artystów Fotografików i rady nadzorczej Żydowskiego Muzeum Galicja w Krakowie.

Okruchy większej całości są podróżą w krainie pamięci naznaczonej psychiczną chorobą ojca i matczynym sklejaniem rodziny. Wchodzimy w labirynt malowany emocjami dziecka, ale naszym przewodnikiem jest dojrzały mężczyzna. Frymorgen emigruje w przeszłość z fotograficzną precyzją. Odwiedza wiejski krajobraz PRL-u eksponując w kadrze jego obrazy, zapachy i dźwięki. Nie poleruje wspomnień. Zachowuje proste, lakoniczne pióro. To jego debiut literacki. Zawodowo od lat zajmuje się dziennikarstwem. Jest brytyjskim korespondentem radia RMF FM. Jak podkreśla autor, do pisania skłoniła go pandemia, a zainspirowała psychoanaliza jungowska, której poddał się w dorosłym wieku. Z krótkich miniatur wyłania się celebracja życia. Z wdzięcznością miesza się szorstka ocena przeszłości. Frymorgen zaznacza w tekście, że pamięć nie jest bliźniaczą siostrą prawdy. „Okruchy” są bardzo subiektywnym śladem pozostawionym na własnym kawałku ziemi. A może uniwersalnym świadectwem człowieka?

 

RECENZJE

Książka Bogdana Frymorgena to nie jest dla mnie literatura pierwszego wyboru – pozornie autobiograficzny zbiór opowiadań utkanych na kanwie wspomnień z dzieciństwa i dorastania jest czymś, czego unikam. Już dawno temu przekonałem się, że nie ma co się zmuszać do niektórych gatunków, form pisania czy tematów. I dlatego na przykład prawie w ogóle nie czytam książek o Stanach Zjednoczonych, bo specjalistów i specjalistek “od Ameryki” to mamy pod dostatkiem, a żeby coś więcej móc powiedzieć o tym kraju musiałbym poświęcić dużo więcej czasu niż mi w życiu zostało. Podobnie mam z większością opowieści mężczyzn wspominających własne życie. Może też dlatego, że bardzo rzadko spotykamy się w tej opowieści – jednak nienormatywne doświadczenie w dzieciństwie jest zupełnie inne.
Tu jednak zachęcony do lektury faktem, że książkę wydała Austeria, a więc wydawca, któremu ufam, zajrzałem i ku własnemu zdumieniu zobaczyłem, że choć to są opowieści zupełnie nie z mojej bajki, to są one napisane wspaniałym językiem, który choć momentami wydaje się już niedzisiejszy, nadmiernie ilustracyjny, ornamentalny, to jest czymś używanym z bardzo dużym rozmysłem. Nie trudno wyczuć, że autor słowa kokietuje, dobiera, ustawia w szeregu krótkich, rytmicznych zdań, a opowiadanie jest dla niego budowaniem obrazów. Frymorgen większość opowiadań zaczyna właśnie od obrazów, scen, fotografii, świata przyłapanego na dzianiu się. A świat ten to wieś, którą niedługo wchłonie większe miasto, to ojciec z chorobą dwubiegunową, matka próbująca ochronić dzieci, ale też nie mająca narzędzi, którymi może by jej to lepiej poszło i dzieci – w tym narrator, porte parole autora.
Zbiór opowieści układających się w większą całość, o czym przypomina nam tytuł to dla mnie historia “małych zwierzątek”, dzieciaków, które same muszą zdobywać świat, pozbawione w wielu momentach rodzicielskiego wsparcia, radzące sobie z emocjami na swój własny sposób, często uciekając się do przemocy. Takich trochę bardziej jak z Władcy much Goldinga, niż z Dzieci Północy Rushdiego. Jest tu scena, w której dzieci na tydzień przed pierwszą komunią zaciągają do kościoła i księdza niechodząca na religię koleżankę. Wloką przez wieś pomagając jej osiągnąć zbawienie. Nie niepokojeni przez nikogo. I nie przywołani do porządku przez księdza, który zachwycony pojawieniem się nowej duszyczki, wygłasza katechezę. Sporo tu takiej ludycznej religijności i związanej z nią przemocy.
To też opowieści o ojcu-magiku, który w maniakalnej fazie swojej choroby był Einsteinem, twórcą wspaniałych światów, opowiadaczem, cyrkowcem. Pozbawiona retuszu opowieść Frymorgena z pewnością będzie ważna dla wszystkich, którzy na co dzień doświadczają lub doświadczali życia z osobami dwubiegunowymi, a dla nas wszystkich jest okazją do poznania innego świata. Frymorgen, co jest mi chyba najbliższe, nie oskarża tu nikogo, nie oskarża rodziców za zniszczenie dzieciństwa, nie oskarża samego dzieciństwa o przyszłe życie, co wcale nie oznacza, że je mitologizuje przesadnie. Autor znajduje umiar, choć jest to opowieść, która mogłaby tego umiaru być pozbawiona, bo tak przeważnie jest w prywatnych wspomnieniach przerabianych na fikcję.
Choć klasyczna w układzie, niczego nie burząca i nie mierząca się z niczym, poza własną pamięcią i szczerością w opowieści, jest to książka napisana z empatia wobec świata, miłością wobec bliskich, ale dzięki umiejętnościom językowym nie popadająca w mdły kicz. Ważny jest tu szczegół, Barthesowskie “punctum” decydujące, że zapamiętujemy ten obraz, a nie inny i że to on staje się dla nas prywatny i ważny. Polecam, jeśli chcecie się zagłębić w czyjeś przeżywanie świata, które coś o nas mówi, ale nie wymaga od nas, byśmy wszystko zrozumieli. Bo to książka osobista i są w niej bardzo osobiste kody (jak powiązania między historiami i fotografiami), niekoniecznie czytelne i zauważalne na pierwszy rzut oka.
Frymorgena trudno nazwać “debiutantem”, choć w kategorii prozy z pewnością nim jest. To ciekawa, osobista książka, która może być ekscesem w artystycznych działaniach autora, a może zwiastować kolejne, bardziej już może fikcjonalne dzieła. Kibicuję, bo Frymorgen ma oko i język, pytanie czy potrafi – i czy będzie chciał – zbudować inny świat, niż ten, który powidokami odkłada mu się w głowie od dzieciństwa.
Zajrzyjcie chociaż, warto.

Wojciech Szot

 

Żeby tak opowiadać, trzeba umieć dostrzegać i słuchać. Te krótkie, literackie formy mają magiczny dar przyciągania. Kiedy je czytam, wzruszam się i wstydzę, bo gdy trzeba było słuchać opowieści dziadków, naiwnie poprawiałem świat. Teraz, gdy jest za późno, zostaje mi Frymorgen, jak brat wychowany pod tym samym dachem, ale bardziej tkliwy, pełen troski i uwagi, skupiony na obrazie i słowie. Dzięki takiej literaturze wracam do siebie.

Jan Wołek

 

Napisane własnym głosem, bezwstydnie, jak dziecko, które sika pod krzakiem. Jest filmowo, momentami barokowo i hiperbolicznie. Czasami prostolinijnie, wręcz siermiężnie. Intensywność takiej prozy mogłaby męczyć, ale nie męczy, bo jest prawdziwa. Te miniatury są jak jazda na rowerze bez hamulców. Człowiek ogłuszony ląduje w rowie, gdzie musi trochę poleżeć w ciszy, żeby dojść do siebie.

Ewa Pohl

 

Różne oblicza domu — miejsca na ziemi, zapamiętanego z czasów dzieciństwa horyzontu, czterech ścian, w których wydarzyły się rzeczy piękne i boleśnie trudne. W intymnej, rodzinnej opowieści Frymorgena każdy z czytelników odnajdzie fragmenty własnego życia. Wypełnionego chwilami radości i smutku. Jedynego, jakie nam dano.

Michał Nogaś

 

Zanim przeczytałem Okruchy, przypuszczałem, że każdy kiedyś wraca. Teraz wiem. KAŻDY. KIEDYŚ. WRACA. Frymorgen wraca wyprostowany, serdeczny i szczery. Posuwa się wstecz w sposób, który sprawia, że pamięć staje się mądrością, a powrotem jest wszystko to, co trwa. Piękna i poruszająca proza.

Paweł Potoroczyn

 

Skrawki najważniejszego.
Proza autobiograficzna Bogdana Frymorgena to ciekawy przykład wykorzystania fragmentów własnej biografii do zbudowania opowieści o dużo większej sile oddziaływania niż tylko prywatne świadectwo. Mamy tu do czynienia z bardzo świadomym posługiwaniem się słowem – jest tak potrzebna oszczędność, ale nie kłóci się ona z emocjonalnością niektórych opisów, jest miejscami dosadność, ale i współtowarzysząca troska o siebie i bliskich w tym portrecie sprzed lat, jest umiejętność zbudowania krótkich, kompozycyjnie spójnych portretów z codzienności, jest też sygnalizowanie w nich drobnych odniesień, dzięki którym uzyskiwana jest ciągłość, a pozornie niepowiązane ze sobą skrawki wspomnień stają się dowodem poszukiwania najważniejszego tam, gdzie zwykle dominuje przede wszystkim zwyczajność. Warto także docenić fakt ponownego zaistnienia tych opowieści. Czytelnicy mogli je wcześniej poznawać na profilu facebookowym autora. Żywe reakcje, emocjonalne wpisy, chęć skupienia się w miejscu, które raczej zdeterminowane jest przez szybkość zerknięcia i poznania to ewidentne dowody tego pierwszego zdanego egzaminu na umiejętność opowiadania. W wersji książkowej możemy mówić o wybrzmieniu sztuki opowiadania w innym kontekście. Frymorgen jest nie tylko wrażliwym i uważnym rejestratorem chwil istotnych dla własnej rodziny, staje się również kronikarzem świata, którego już nie ma. Kiedy więc czytamy chociażby o cygańskich taborach lub objazdowym kinie, otrzymujemy obrazy rzeczywistości zapamiętanej i utrwalonej jak na fotografii. Ta metafora nie jest zresztą przypadkowa, Frymorgen to przecież także autor znakomitych zdjęć. „Okruchy większej całości” to notatki z zapamiętywania dzieciństwa i dorastania – mocne, czułe, ale nie czułostkowe, portrety rodziców i brata współistnieją na kartach tej książki z obrazami inicjacji: w świadomość choroby (depresja maniakalna ojca), w gotowość bycia z kimś mimo wszystko i wbrew wszystkiemu (matka, która nie odwraca się ojca), w doświadczenie śmierci (patrzenie na śmierć zwierzęcia), w brutalność i okrucieństwo (zabicie psa przez wujka czy znęcanie się kolegów na koloniach). Warto zwrócić uwagę jak dojrzale zostają tutaj opowiedziane przedmioty. To dzięki nim otrzymujemy historie w klimacie przypowieści, a rzecz zamienia się nie tyle w symbol jakiegoś zachowania, co raczej staje się czymś, co poświadcza wagę relacji z drugim człowiekiem. Tak jest chociażby w przypadku banana, który jako owoc egzotyczny staje się ważną lekcją dobra i bezinteresowności, tak jest z szachami, dzięki którym bycie z ojcem i szacunek dla wyborów drugiej osoby zamieniają się w ślad nie do wymazania, tak jest z mandoliną, która przypomina o braku i odrzuceniu przez babkę, tak jest z paczką papierosów Camel, która przywołuje chwilę doświadczenia sensu, ale i cierpienie oraz upokorzenie. Bardzo dobry debiut, proszę go nie przeoczyć.

Bernadetta Darska

 

Właśnie skończyłem czytać tę książkę. Piszę więc na świeżo, póki wszystko jeszcze gorące, póki ciepło w sercu. Bo jest to książka pisana sercem, odsłoniętymi nerwami, miejscami zdartą do kości raną.
Zacznę jednak od chłodnej konstatacji. Moją pierwszą refleksją już po kilku pierwszych rozdziałach była myśl o pewnych podobieństwach opisywanego przez autora świata do wcześniejszych moich lektur, niektórych sprzed wielu lat. No więc na pewno Hrabal z jego przewijającymi się przez całą twórczość wspomnieniami z dzieciństwa w Nymburku, czyli słodko gorzkie wspomnienia z dziecięcych lat. No i Frank McCourt i jego Prochy Angeli o irlandzkim dorastaniu w mieście o dźwięcznej nazwie Limerick, gdzie życie małego Franka raczej nie dało się opisać dowcipnymi limerykami. Może porównania trochę na wyrost, ale w przypadku książki Bogdana Frymorgena, bo o jego debiucie prozatorskim tutaj będzie mowa, mam ten przywilej, że znam osobiście autora, a akurat takie znajomości bardzo sobie cenię. Znać autora i jego książki to gratka niebywała, bo to co się czyta można skonfrontować z żywym człowiekiem. Książka daje wgląd we wnętrze autora, nieważne jak bardzo by się on za swoimi słowami ukrywał. A tutaj dodatkowo mamy wszystko jak na dłoni, życie i świat Bogdana Frymorgena. Odkryte, ale tylko pozornie.
Towarzyszymy autorowi w jego drodze życiowej od wczesnego dzieciństwa. Jest to los naznaczony chorobą ojca, depresją maniakalną, zwaną również chorobą afektywną dwubiegunową. Autor opisuje wydarzenia, analizując je umysłem dorosłego człowieka, jest sędzią surowym acz litościwym. Będąc ojcem dorosłych synów, a jak wieść niesie nawet już dziadkiem, patrzy na świat swojej przeszłości wczuwając się w role swoich rodziców, dziadków, brata, sąsiadów, kolegów ze szkoły, nauczycieli i, to jest dość mocno w narracji podkreślone, kościoła i księży. Widzimy świat, przekładając na dzisiejsze standardy, nieprzyjazny a nawet chwilami okrutny, ale z drugiej strony pełen ciepła i miłości. Świat dla współczesnych młodych ludzi egzotyczny i pewnie w sporej części niezrozumiały.
Jesteśmy z Bogdanem Frymorgenem prawie rówieśnikami, wyrastaliśmy obaj w małomiasteczkowych prowincjonalnych środowiskach, część doświadczeń życiowych mamy bardzo podobnych. Na szczęście dla mnie tylko część, bo nie dotknęły mnie egzystencjalne traumy, o których pisze autor. Mimo tego doskonale rozumiem klimat tamtego świata, pamiętam jego zapach, potrafię wczuć się w sytuację tego trochę innego chłopca, który w końcowym efekcie pokonał wszystkie trudności życiowe, jest człowiekiem radosnym, z otwartą przyłbicą patrzącym w swoją przeszłość i przyszłość. Dlatego czytam tę książkę w sporej części jako opowieść również o moim doświadczeniu życiowym. Wymieniane w tekście nazwiska różnych autorów czy kompozytorów, tytuły utworów, nazwy grup muzycznych czy różnego rodzaju produktów spożywczych łącznie z alkoholami, łączą się w mojej głowie z konkretnymi dźwiękami, słowami, smakami i zapachami. Nie muszę niczego sprawdzać w Wikipedii, żeby wiedzieć o co chodzi. To jest naprawdę wielki luksus i przyjemność. I pewnie nie tylko ja jeden jestem w stanie tak odczytywać tę książkę, bo mówi ona o doświadczeniu sporej części naszego pokolenia.
Bogdan Frymorgen jest również fotografem, jego dotychczasowe publikacje, a jest ich już kilka, to książki fotograficzne. I o fotografii jest w jego nowej książce sporo uwag. O jego metodzie fotografowania z zamkniętymi oczami, bo wtedy jest w stanie lepiej przeżyć podniosłą chwilę narodzin zdjęcia. O tym że fotografia to dla niego część życia, czasami trochę zaniedbywana, ale zawsze obecna. Pewnie przez to bardzo fotograficzna jest konstrukcja jego obecnej książki.
Widzimy wiele pojedynczych obrazów w formie krótkich rozdziałów. To jak zdjęcia w albumie rodzinnym pokazujące te same osoby w coraz to nowych układach kompozycji, światła, przysłony i czasu. Często światło jest mocne i wali fleszem prosto w oczy. Kiedy indziej światło łagodne i litościwie miękkie. Głębia ostrości od najbliższego elementu kadru aż po sam horyzont albo wydobycie jakiegoś szczegółu z małej przestrzeni ostrości. Gra czasem naświetlania ukazującym jeden moment albo narracja przebiegającej przez lata.
Jednak główne postaci opowieści, jak na przykład ojciec autora, zostały sfotografowane zupełnie inną, bardziej skomplikowaną metodą; metodą mikrobłysków pamięci. Frymorgen ukazuje nam ojca wielokrotnie jakby na nowo, a dopiero po tym wielokrotnym naświetleniu rozpoznajemy jego pełen obraz, dodając sobie kawałek po kawałku. Tak jak kawałek po kawałku dodajemy do siebie okruchy, żeby uzyskać obraz życia autora, w którym akcenty porozrzucał los, a on tylko w niektórych miejscach rzucił na to trochę światła.
Ostatnie rozdziały to jakby podsumowanie stanu na dzisiaj. Kim jest Bogdan Frymorgen we własnym mniemaniu, czym jest jego życie, w którym miejscu stoi, co jest dla niego ważne. Tekst pisany prozą, ale bardzo poetycki, pełen dygresji i wymagający skupienia, jeżeli nie chce się zgubić narracji. Autor zastanawia się na przykład, kim będzie w pamięci przyszłych pokoleń. Tutaj cytat: „ Ciekawe, jakim mnie zapamiętają. Bardzo możliwe, że złożą mnie z klocków, o których istnienia nie mam pojęcia. To nie będą jakieś wielkie pomniki, raczej ulotne chwile. Zachowane zostaną słowa i uczynki, te dobre i złe, żeby było sprawiedliwie”.
Bogdanie, takie teksty pisze się na łożu śmierci, tak jak Mozart pisał swoje Requiem. Myślę, że trochę się pośpieszyłeś. Życzę Ci jeszcze wielu lat i następnych tomów wspomnień, w którym zagoszczą na przykład Twoje wnuki. Bo pierwszy tom to na razie tylko Okruchy większej całości. A w tych następnych tomach z największą przyjemnością ponownie się odnajdę. Tak więc czekam!

Leszek Górski

 

Co wydarzyło się naprawdę, a co pomiędzy biegunami choroby?
“Dwubiegunowość jest specyficzną chorobą. Ludzie na przemian fruwają ze szczęścia lub popadają w depresję. Taki był ojciec. W zasadzie miałem ich dwóch – jeden przez dziesięć miesięcy w roku wstawał do pracy i wracał po południu. (…) No i ten drugi – szalony. Raptem stawał się magikiem i wynalazcą. Docierał do domu nad ranem, bo na cmentarzu rozmawiał z duchami (…) Ten pierwszy był nudny. Ten drugi podłączony do prądu. Obaj byli wspaniali.”
“Chorował na tajemniczą chorobę, której nazwy matka odmieniała przez wszystkie przypadki: dwubiegunowość, cyklofrenia, czy depresja maniakalna. Sąsiedzi byli już mniej precyzyjni. Nazwali ojca po prostu wariatem.”
– pisze na wstępie Bogdan Frymorgen w swoim prozatorskim debiucie i dodaje:
“Na wsi były dwa tematy tabu. Rozwód i wariat w rodzinie”.
*
W tym wspomnieniu poznajemy rytuały, obrzędy i rytm zdarzeń zapamiętanych przez chłopca, niesiony następnie w dorosłość, ojcostwo, w miłość. Jest w tej prozie pisanej bezpośrednim, otwartym tekstem, ten rodzaj tajemnicy, który obfituje w przeczucie, w mistyczność, którą być może w dzieciństwie autora był tajemniczy świat, rozciągający się za młynem w jego rodzinnej wsi, a później stał się nią sposób patrzenia na rzeczywistość, w której wszystko wydaje się sztafetą następujących po sobie pokoleń.
Jest u Frymorgena ciągłość, która daje wytchnienie. Po którą sięga się jak po spokój. Nad całością unosi się duch “utraty”, a stąd już tylko jeden krok do melancholii. Wszystko na wskroś przeniknięte jest ojcem, który na przemian “bywał szaleńcem lub mędrcem”. Nad wszystkim natomiast czuwa matka, która postanowiła przy nim wytrwać. W języku obsesyjnie powraca symbolika religijna, chrześcijańska, jeżeli nie wprost katolicka, chociaż o Kościele Frymorgen ma niewiele dobrego do powodzenia. Jednak z jakiegoś powodu jest w tej narracji pewien rodzaj religijności. Być może pozbawionej osobowego Boga, jako punktu odniesienia, ale z całą pewnością autor ustala w tej opowieści “świętości” funkcjonujące w tych wspomnieniach, bez których ten świat rozsypałby się w proch.
Frymorgen fotografuje uważnie i nie używa filtrów. W jego “obiektywie” rzeczy odarte są z pozorów, nazwane są po imieniu, tak jakby autor postanowił obnażyć się ostatecznie. Nie ma u Frymorgena kreacji, która często pojawia się w narracjach autobiograficznych. Są w tej prozie słabsze fragmenty, które przytrafiają się autorów, tym bardziej są one możliwe u debiutantów. Jednocześnie obok tych fragmentów znajdują się inne, absolutnie wyjątkowe, których Frymorgenowi mógłby pozazdrościć wytrawny prozaik dekady po debiucie.
Frymorgen, po prostu, postanowił napisać o wszystkim, nawet jeśli coś miałoby wydawać się zbędne, niepotrzebne czy przegadane. Okruchy… są zapisem pracy pamięci. A pamięć to często obsesyjnie powracające motywy, obrazy i słowa. U Frymorgena nie ma miejsca na udawanie czegokolwiek. W tym sensie słabsze miejsca tej prozy, mogą stać się jej siłą i zamienić się w wartość dodaną lub po prostu stać się pamięcią.
“Pamięć jest pajęczyną zdarzeń” – pisze Bogdan Frymorgen – “Ma swoje napięcie i natężenie. Jest jak delikatna sieć, którą zarzuca życie, a my wpływamy do niej bez zanęty. Nie należy jednak mylić pamięci z prawdą. To nie są synonimy. I właśnie w tej przestrzeni – pomiędzy – czuję się najlepiej.”
Frymorgen zaprasza nas do bycia “pomiędzy”. To interesujące miejsce. Uprośćmy siebie w kadrze. Uporządkujmy. Bądźmy, jak chce Frymorgen, zlepkiem kilku światłocieni, bądźmy czytelni. Pamięć jest dla nas tym, czym fotografia dla światła. Dzięki niej może być jaśniej tam, gdzie wdarła się ciemność. Może istnieć to, czego miało nie być.
*
Okruchy większej całości to również studium choroby – depresji maniakalnej. Studium pisane językiem dalekim od intelektualnego zdumienia, notowane trochę “przy okazji”. Tak jakby to studium zostało napisane sercem.
I chociaż jest w tym sformułowaniu pewien patos, jest ono odpowiednie z uwagi na charakter tej prozy. Frymorgen bowiem porusza się wzdłuż wątłej granicy ckliwości prowadząc czytelnika przez swoje wspomnienia do miejsca, w którym większość z nas rozpada się na okruchy, z których zlepiona jest nasza własna przeszłość, z której zbudowane są nasze historie, w których przeglądamy się poznając opowieść Frymorgena. Ponieważ ta historia jest jak uderzenie ogromnej fali wzruszenia, którego w jakimś stopniu wstydzimy się, które może nas krępować, wytrącać z równowagi i strefy komfortu, jednocześnie nie potrafimy przestać iść w kierunku rozpadu, chcemy doświadczać tych drgań, tej wibracji, dzięki której jesteśmy zdolni do bycia wobec siebie uczciwi, jesteśmy gotowi stać się dziećmi, które na wszystko patrzą po raz pierwszy, jesteśmy gotowi cofnąć się do pierwszego wspomnienia. I być może o tę gotowość, tę odwagę pójścia za Frymorgenem – stajemy się lepsi mając za sobą lekturę Okruchów większej całości.

Marcin Zegadło

 

Tekstami Bogdana Frymorgena zachwycam się od czasu kiedy zaczął umieszczać je na swoim fanpage „Frymopisanie”. Bogdan pisze w sposób który przenosi mnie w specyficzną rzeczywistość. Jego, moją, a może jeszcze jakąś inną. Rzeczywistość delikatnych spostrzeżeń, magii spraw i rzeczy zwyczajnych, mocnych kontrastów i wielorakich perspektyw.
Bogdan pisze tak, że dusza chce więcej i więcej.
Kiedyś przeczytałem takie zdanie o sztuce:
„Sztuka jest.
Nie wiadomo jednak czym jest, a może kim?”
Słowa Bogdana Frymorgena to sztuka której lubi doświadczać głowa, serce i dusza. Bardzo Wam polecam.
Właśnie ukazała się jego pierwsza książka, która jest zbiorem tych pięknych tekstów.

Wojciech Jarczewski

 

Okruchy większej całości są podróżą w krainie pamięci naznaczonej psychiczną chorobą ojca i matczynym sklejaniem rodziny. Wchodzimy w labirynt malowany emocjami dziecka, ale naszym przewodnikiem jest dojrzały mężczyzna.
Frymorgen emigruje w przeszłość z fotograficzną precyzją. Odwiedza wiejski krajobraz PRL-u eksponując w kadrze jego obrazy, zapachy i dźwięki. Nie poleruje wspomnień. Zachowuje proste, lakoniczne pióro. To jego debiut literacki. Zawodowo od lat zajmuje się dziennikarstwem. Jest brytyjskim korespondentem radia RMF FM. Jak podkreśla autor, do pisania skłoniła go pandemia, a zainspirowała psychoanaliza jungowska, której poddał się w dorosłym wieku. Z krótkich miniatur wyłania się celebracja życia. Z wdzięcznością miesza się szorstka ocena przeszłości. Frymorgen zaznacza w tekście, że pamięć nie jest bliźniaczą siostrą prawdy. „Okruchy” są bardzo subiektywnym śladem pozostawionym na własnym kawałku ziemi. A może uniwersalnym świadectwem człowieka?

RMF Classic

 

Maria Stepanowa, w swojej książce o rodzinie Pamięci pamięci stwierdza, że umarli stają się następną grupą pozbawioną władzy decydowania o sobie, kolejnymi wykluczonymi o których mówi się, a którzy nie mówią sami. To nie do końca tak. Umarli mieli nad nami władzę kiedy jeszcze żyli, wpływali na nasz los kiedy nas nie było, albo kiedy byliśmy mali. To od nas zależy co, z tym losem zrobimy i jaki sens nadamy tej władzy dorosłych.
Książka Bogdana Frymorgena jest właśnie próbą nadania sensu temu, w czym dorastał, co go stworzyło. Dla większości z nas to, w czym wystaramy pozostaje nienazwane, jest powietrzem którym oddychamy i którego nie potrafimy nazwać bo jest oczywiste i jakoś nam dobrze jest z tym aby oczywistego nie kwestionować, bo jeszcze jakieś demony się pojawią. Ale jak zaczynamy myśleć, to rodzą się problemy, wszak nazwać oczywiste to uczynić je nieoczywistym i tego podejmuje się każda książka o dzieciństwie i dorastaniu.
W książce Bogdana mamy więc serię kwestionowania naturalności, odoczywistniania oczywistego. Jest ból dziecka, jest śmierć ludzi i zwierząt, jest strach, jest zabity pies. Jest piękno przyrody, fug Bacha, głód wiary i opresja instytucji i wzruszająca radość świata oczami dziecka. Przede wszystkim jest jednak ojciec – niezwykły, zwykły, normalny, nienormalny. Jest choroba psychiczna i życie z nią. Dla Bogdana, jak i każdego zapewne kto się z chorobą psychiczną zetknął, pytanie fundamentalne to: dlaczego on, a nie ja? Jak to jest? Czy mnie to też czeka? I nadanie sensu szaleństwu przez książkę jest tym, o co w tym wszystkim chodzi.
Piszemy (albo malujemy, rzeźbimy, śpiewamy) bo świat nienapisany jest chaotyczny, niezrozumiały, nielinearny, groźny. Książka porządkuje i podsuwa odpowiedź na pytanie: jak to jest, że ja jestem normalny, że nie spędzam miesięcy na oddziale zamkniętym, spuchnięty i otępiały od leków w kaftanie, jak to jest, że w rozpaczliwym finalnym akcie sprawczości nie założyłem sobie jeszcze na szyję pętli? Wiem, wiem, banał.
Setki ludzi sobie od tysięcy lat zadaje to pytanie, ale Bogdan, z pewną naiwnością, dosadnością, radością i sarkazmem, daje nam odpowiedź. Przynajmniej mi się tak wydaje. Nie da się jej streścić, bo książkę trzeba przeczytać, ale też dlatego że Bogdan chyba cierpi (a raczej jest obdarzony, bo to raczej nie choroba) na pewną odmianę synestezji czyli widzi zapachy, słyszy kolory, węchem odtwarza przestrzeń pamięci a cyfry i nuty odczuwa jako miękkie lub włochate i to nagromadzenie proustowsko-polsko-wiejskich magdalenek w jego prozie jest lekko oszałamiające.
Zapewne dzięki temu Bogdan jest też świetnym fotografem, a i zaśpiewa niejedno. Ta synestezja – jak każda – jest unikalna, ale też pozostawiająca silne wrażenie niedokończenia. Mam więc nadzieję, że Bogdan się dopiero rozkręca bo to, co ma nam do powiedzenia koi. Dlatego Stepanowa nie ma racji. Jeśli umarłych można dla spokoju ducha uprzedmiotowić, percepcyjnie wypatroszyć a ich życie usensownić to why the fuck not.

Michał Garapich

 

Na wyprawę – do głębi – zaprasza nas książka Okruchy większej całości, kilka miesięcy temu wydana przez krakowską Austerię. Pierwsza to bodaj w historii literatury polskiej rzecz o Komorowicach(!), choć na karcie tytułowej widnieje fotografia megalitycznego kręgu ze Stonehenge. Ta niegdysiejsza wieś pod Bielskiem-Białą („pochłonięta przez miasto”) nie jest w tej książce miejscem jedynym – mowa też o samym Bielsku, Krakowie, Lanckoronie, Londynie i jeszcze kilku okolicach istotnych dla autora. Komorowice są jednak najważniejsze. Magiczne podbeskidzkie Macondo. Scena dzieciństwa.
Okruchy… to wspomnienia mężczyzny w sile wieku, który w dziwnym czasie pierwszych fal pandemii wraca pamięcią z brytyjskiego oddalenia do lat dziecinnych. Wydawałoby się – cóż banalniejszego. Tak, znajdziemy w tej książce wspomnienie pożaru rafinerii w Czechowicach, czuły konterfekt komorowickiego kościoła pw. św. Jana Chrzciciela i wspomnienie drewnianej świątyni, która w latach czterdziestych została przeniesiona do Woli Justowskiej, by po latach zagrać w filmie „Potop” (to tam zrehabilitowano Kmicica, by Oleńka mogła powiedzieć „Jędruś, ran twych niegodnam…”). Zapisany jest w książce wygląd lokalnej poczty z urzędniczkami, które na łokciach miały (kto z Państwa wie, po co?) gumki od weków i łomotały odbijanymi na znaczkach pieczątkami. Zapamiętany jest niepowtarzalny zapach przyklejonej do Domu Ludowego gospody Pajta („śmierdziała piwem i moczem”), sportretowani: kościelny – morderca cielaka, lokalny fryzjer i krawiec Staszek. Zapisane wizyty kolędników i tabor cygański. Szkolne bójki i inne sceny dziecięcego okrucieństwa, takie jak przymusowe doprowadzenie niewierzącej Antosi na katechezę przez trzech chłopców (w tym autora) przygotowujących się do pierwszej komunii. I drastyczna historia z czasów liceum – wyprawa z dwojgiem kolegów do Warszawy, z noclegiem pod adresem otrzymanym od jednego z kumpli w szkole, który omal nie skończył się przymusową inicjacją homoseksualną. I jeszcze dosłowne dotknięcie ostatecznej tajemnicy – w dziwnym rytuale, któremu autor został poddany za sprawą własnej babci, która, by nie bał się śmierci, poleciła mu dotknąć stopę zmarłego dzień wcześniej sąsiada.
Świat, którego już nie ma. Opisany z fotograficzną, a właściwie multimedialną troską o szczegół: oprócz wyglądów, autor notuje dźwięki, a zwłaszcza zapachy (przedstawia się nawet jako ich kolekcjoner). Opowieść podzielona jest na krótkie rozdziały, opatrzone tytułem określającym główny temat, precyzyjne w opisie choć oszczędne w słowach, czułe, a wolne od czułostkowości. W czasach Sienkiewicza i Prusa nazwano by je pewnie obrazkami – tamci pisarze przybliżali kulturalnej publiczności egzotyczny świat życia ludu. Tu też pachnie egzotyką, godną pióra Kapuścińskiego; minęło ledwo pół wieku, a czyta się te zapiski jak relację z odległych zakątków Afryki czy jakiś runiczny tekst wyryty na którymś z głazów ustawionych w krąg ku czci słońca i księżyca. Tu jednak perspektywa opowiadania jest inna. Narrator patrzy oczyma dziecka, z żabiej perspektywy, wiele rzeczy i spraw doświadcza po raz pierwszy, ma jednak świadomość dzisiejszą – wieloletniego emigranta, który odbył nawet podróż dookoła globu śladami Phileasa Fogga. Przede wszystkim odmienny niż u Prusa czy Kapuścińskiego jest jego związek z tym, co opisuje. To jego własny świat. Niegdyś był niedorosłym obserwatorem środowiska, w którym przyszło mu żyć, dziś tytułowe okruchy wydobywa z pamięci jako składniki swej dorosłej tożsamości.
To nie fikcja, lecz wspomnienie. Spośród innych wyróżniające się odważną intymnością. W tej osobistej próbie odpowiedzi na pytanie „dlaczego jestem, jaki jestem?”, czytelnik uczestniczy z bardzo bliska. Głównymi bohaterami opowieści są, oprócz autora-narratora, jego najbliżsi – zwłaszcza rodzice, co zapowiada już zdjęcie na okładce. Czytelnik dopuszczany jest do rodzinnych sekretów z zaskakującą otwartością. Poznajemy ojca, dotkniętego depresją maniakalną i regularnie trafiającego na leczenie do szpitala psychiatrycznego. Poznajemy matkę, która mimo przeciwności walczy o rodzinę. I niełatwe relacje autora z bratem.
„Ojca ratowała miłość mamy. To ona po tygodniu ciężkiej pracy wsiadała o świcie do PKS-u i jechała w odwiedziny do Rybnika. (…) Wspieraliśmy matkę. Starszy brat stał się dla niej z czasem partnerem i powiernikiem, ja byłem nadwornym błaznem. (…) Mojemu bratu przypadł cięższy obowiązek, mnie znacznie lżejszy. Różne w życiu bywają długi, a my obaj zawdzięczamy matce wiele. (…) Byliśmy blisko siebie, nawet gdy ojciec odlatywał i lądował w szpitalu sto kilometrów dalej” – czytamy.
Chyba najbardziej poruszające jest w tej książce dwukrotne(!) odniesienie do chwili własnego poczęcia. „Zdecydowała się na mnie mimo choroby ojca. Pewnie dopiero co wrócił ze szpitala albo zawiozą go tam niedługo. Ale tamtej nocy, wbrew rozsądkowi, zmajstrowali coś więcej niż okrzyk rozkoszy. (…) Ale ja nie zdarzyłem się przypadkiem. Byłem wykrzyknikiem postawionym z miłości” – czytamy w pewnym miejscu. Kilkadziesiąt stron dalej temat powraca: „Mamo! To przecież dzięki wam jestem na świecie. Mogłaś powiedzieć NIE tamtej nocy, a on mógł nie nalegać. Wiedzieliście o chorobie wszystko, a i tak zdecydowaliście się na mnie. Nie z woli męża czy uległości żony. Z waszej miłości powstałem”.
Autorem tej wybitnej książki jest Bogdan Frymorgen, bielszczanin z Komorowic, absolwent czwartego liceum, anglista i fotografik (kilka jego zdjęć ilustruje książkę), a przede wszystkim – radiowiec od wielu lat mieszkający w Londynie, gdzie pracował w BBC World Service, a obecnie jest korespondentem radia RMF.

Janusz Legoń

 

Co czujecie, gdy patrzycie na fotografię z okładki? Niedźwiedzi uścisk ojca, odchylona główka dziecka, która roztapia się w tym miłosnym uścisku. Zero śladu chęci ucieczki ze strony brzdąca. Powyższy fragment o matce przytaczam jako kolejny dowód zgrabnego, niemal fotograficznego rejestrowania rzeczywistości przez autora, który wręcz przytula nas do siebie opisem swojego dzieciństwa przechodzącego potem w życie dorosłe. Mimo życia naznaczonego chorobą ojca, Bogdan Frymorgen nie pisze książki, która rozbroi nas psychicznie i przeciągnie po dnie dziecięcych traum. Życie autora było wręcz sielankowe. Opisuje życie na wsi, pomiędzy epizodami depresji ojca, ale też plastrami siły, którymi matka sklejała rodzinę. Przedstawi nam swoich dziadków, stosunek wsi do obcych czy sposób w jakim babcia oswajała go ze śmiercią od najmłodszych lat. Z niemałym wzruszeniem oddawałam się też opisom lat szkolnych z perspektywy człowieka, który rozumie i rozlicza sam siebie ze swoich przewin, potrafi w bezpośredniej narracji pierwszoosobowej przeprosić tego kolegę, któremu z innymi dokuczał i tę koleżankę, którą siłą zaciągnęli do kościoła przed oblicze księdza:
„Gdziekolwiek jesteś, przepraszam. Za siebie i innych. Za obojętnych nauczycieli i kolegów, którzy unikali twojego zapachu. Za ich piękne wieczne pióra i nienagannie wyprasowane mundurki. Zaniżałeś średnią i miałeś oberwane guziki, ale byłeś zwiastunem prawdy o życiu. Byliśmy zbyt młodzi, by to docenić. Mam nadzieję, że nie biczowaliśmy cię dotkliwie naszą bezczelną normalnością. Że nie dodawaliśmy twojej koronie bolesnych cierni.”
Mogłabym Was tu zasypywać fragmentami, oddawać się zachwytowi nad zmysłem obserwacji autora. To zmysł, który nie każdy posiada. Zmysł, który pozwala szaleństwu nadać sens, ponieważ nie tylko oczywistym, ale przede wszystkim ludzkim, będzie fakt, że autor będzie się zastanawiał dlaczego nie dotknęła go również choroba ojca. Czy jego synowie ją odziedziczą? Trudno skondensować pisanie Frymorgena, bo nie jest ani linearna ani uwięziona w jakimś kanonie. Jedno wiem na pewno – czytajcie. To, co wyróżnia tę książkę od innych wspomnień to, to że nie czeka Was tu ciężar traum, którym często jesteśmy w literaturze bombardowani. Czytając Okruchy większej całości złapałam się na tym, że jedynym powodem do pisania nie musi być ciężkie doświadczenie, ale też znośna lekkość bytu. Te okruchy rozsypane przez Bogdana Frymorgena śledzi się z błogością powolnego ślimaka, który pełznie przez życie nie gnając po wieczne „więcej”. To pisanie jest samo w sobie zwiastunem prawdy życiowej. Panie Bogdanie, gratuluję, na powitanie przytula Pan nie tylko fizycznie swoimi ramionami, ale zrobił Pan to wybitnie słowami.

Elwira Przyjemska  #ksiegarkanaregale

 

„Byłem wykrzyknikiem postawionym z miłości”, to piękne i znamienne słowa, wypowiedziane także na różne inne sposoby przez Bogdana Frymorgena w zbiorku jego osobistych reminiscencji, naznaczonych mocno chorobą afektywną dwubiegunową ojca, zabieganiem matki, niechęcią starszego o pięć lat brata i lodowatym chłodem babki. Ale zarazem też ogromem matczynej miłości i ojcowską czułością w długich okresach poprawy zdrowia, radosnym koleżeństwem przerywanym od czasu do czasu bójkami na śmierć i życie oraz gitarowymi riffami. Jak dla wszystkich chyba, dzieciństwo i młodość autora to sinusoida światła i ciemności, radości i gniewu, ale jeśli na końcu, zamiast kropki można umieścić stwierdzenia: „Tak naprawdę rozpływałem się w ramionach ojca jak kostka masła” i matka „W naszej stajence była Matką Boską, betlejemską gwiazdą z Podbeskidzia”, to nie pozostaje już nic więcej do dodania.

W tekście pobrzmiewa od czasu do czasu żal, że nie zdążyło się powiedzieć bliskim tych najważniejszych rzeczy, bo wydawało się, że pozostało jeszcze na to dużo czasu. A potem było już za późno. I ta książka jest właśnie chyba tymi słowami, które nie wybrzmiały wówczas, ale teraz może przeczytać je każdy i nie spóźnić się z nimi w swoim życiu.

Autor wychował się na wsi, bliskie więc mu było życie proste, tuż obok natury, co rusz się przepoczwarzającej, raz pączkującej nowymi, wiosennymi sokami, to znów szykującej się wśród opadłych, kolorowych liści butwiejących powoli w chłodnym, wilgotnym powietrzu, do zimowego snu. Wiejskie rytuały, rokrocznie się powtarzające i tak wdrukowane w naszą pamięć po lekturze „Chłopów”, czy „Bożej podszewki”, wybrzmiewają i tutaj rytmem choćby nagich stóp ubijających w beczce poszatkowane liście kapusty.

W pamięci Bogdana Frymorgena, podobnie jak w piwnicy jego wiejskiego domu, z każdego kąta wyziera jakiś fragment historii. Tu rodzina ukrywała się w czasie bombardowania, zamykała przed Rosjanami, rabującymi cokolwiek wpadło im w ręce. „Zawsze gdy jadę do Polski, zamawiam schabowego z kapustą. Kojarzy mi się z dziadkiem i jego dreptaniem w beczce. Do dziś obieram gruszki tak samo jak babcia.”

Tytuł „Okruchy większej całości” to nie przypadek. Wspomnienia zebrane w tej książce to drobne, barwne impresje, plamy rzucone, wydawałoby się bezładnie, na płótno, które ukazują nam świat, którego już nie ma, co autor wiele razy z dużym żalem podkreśla. Świat dzieciństwa najczęściej jawi się nam sielsko i anielsko, choćby z racji tego, że już nie ma do owej dziecięcej beztroski powrotu. Tu jednak widzimy coś jeszcze, szczerość i bezpretensjonalność życia wiejskiej społeczności w latach Polski Ludowej, ludzi będących blisko siebie i blisko przyrody, łączące ich tradycje, święta, odpusty, czuwanie przy zmarłych, nabożeństwa, śluby i pogrzeby, sianokosy i wykopki. A wszystko to celebrowane wspólnie, gdyż ludzie byli wówczas z sobą, a nie obok siebie, byli dla siebie ważni.

Niektóre wspomnienia pozostały w autorze na dużo dłużej, stanowiąc przełomowe punkty w jego życiu. Możemy łatwo się tego domyślić, choć pisze on o nich w sposób dość powściągliwy. Te najsilniejsze cezury to pierwsze spotkania oko w oko ze śmiercią. Pierwsze dotknięcie ręki zmarłego sąsiada czy też obserwowanie uboju cielęcia. Tego wszak nie da się „odzobaczyć”. Tego nie sposób zapomnieć. To było całkiem tak, jakby „ktoś włączył nam wyższy bieg bez użycia sprzęgła”.

To opowieść bardzo intymna w swym szczerym wzruszeniu. Każdy z nas je rozumie, gdyż to tak naprawdę również część naszej historii, naszych dziecięcych potyczek ze światem, ufności i wiary w dorosłych, tak często wystawianych na próbę, radości i smutków, brawury i lęków. Być może jest to prawda o polskiej PRL-owskiej wsi, a być może wcale nie. Jest to jednak z pewnością prawda Bogdana Frymorgena, który, jak wszyscy, nosi w sobie własne Komorowice i ukazuje je nam przefiltrowane przez osobiste doświadczenia i emocje.

Można powiedzieć, że oglądamy zbiór niezwykle prywatnych fotografii. Trzask migawki utrwala jakiś epizod, za chwilę sięgamy po kolejne zdjęcie, też jedyne w swoim rodzaju, zatrzymany w kadrze grymas, wyostrzenie jednych szczegółów, rozmycie innych. Drugiej takiej fotografii nie ma i nie będzie. Tu przychodnia, w której najważniejszym elementem są wahadłowe drzwi, na których można się rozbujać. Tam zaś gospoda z najlepszą pod słońcem wodą z sokiem. To akurat zapisało się w pamięci autora. A co wspominają jego koledzy, brat? Zapewne zapamiętane szczegóły byłyby tutaj odmienne. Bo nasze wspomnienia przez lata się zmieniają, obrastają legendą i sentymentem. Bardzo możliwe, że owa PRL-owska rzeczywistość do końca im nie dorównuje. Ale kto by się nad tym zastanawiał, skoro to właśnie w nas przetrwało.

Scena, która najbardziej mnie poruszyła, która, jak myślę, wraz z tyloma innymi z poprzednich lektur, zaległa gdzieś we mnie na dobre, to obraz syna pochylonego czule nad stopami chorego ojca i starannie obcinającego mu wyrośnięte ponad wszelką miarę paznokcie. To scena symbol – podsumowująca tę skomplikowaną relację: „To była najważniejsza rozmowa z ojcem, jaką przeprowadziłem. Bez słów i zbędnych gestów”.

To nie jedyny wzruszający fragment tych wspomnień, jest ich dużo więcej. Podobnie jak tych skrzących się radością, a także tych po reportersku, z dużą spostrzegawczością opisujących obyczaje, sylwetki ludzi, relacje rodzinne i międzysąsiedzkie, sceny z przeszłości wciąż żywe pod powiekami.

A, i jeszcze jedno – w zupełności podzielam uwielbienie Bogdana Frymorgena dla utworu „Bielszy odcień bieli” grupy Procol Harum, z którym mnie również wiąże sentyment młodości.

sztukater.pl

 

Frymorgen jest fotosistą. I to znakomitym – jego zdjęcia wyłapują szczegóły niedostrzegalne gołym okiem, ale tak ważne, że podświadomie wdrukowują się nam w szarą substancję mózgu, by potem się śnić. Ale dzięki tym zdjęciom nie musimy liczyć na fale mózgowe – te obrazy dostajemy tu i teraz. Nagle są dosłowne, mocne, czarno-białe.

Lecz dziś fotosista pokazuje inną twarz: odnalazł w sobie talent przemiany zdjęć na literki, słowa i zdania. Tak, Frymorgen, rocznik 1962, debiutuje tą książką jako prozaik. Cóż za debiut! Pisze tak, że nie mam wątpliwości, iż to jeden z największych talentów literackich ostatnich lat.

Lecz o fotosach autor nie zapomina. Żadna to jednak proteza, ale fenomenalne dopełnienie książki. Ot, mężczyzna trzymając za dłoń malucha, odchodzi w głąb fotografii po wielkich kamieniach ułożonych w kostkę na trawiastej glinie. Właśnie ojciec przeprowadził przez trudną drogę syna… A może obaj się przeprowadzili?

I o tym wzajemnym przeprowadzaniu jest ten tytuł. Jest więc odwaga matki. Są dziecięce lęki. Miłosne rytuały związane z dziadkami – smak gruszek krojonych przez babcię i zapach skórzanej torby dziadka. Jest wiejskie okrucieństwo, gdy najbliższy wuj podstępnie morduje ukochanego psa. Jest kościół traumatyczny. Starszy brat – oprawca. Jest gra w szachy (cóż piękniejszego niż pierwsza wygrana z ojcem?). Są synowie i nadzieje. Pies, który jest największym wsparciem. I żona – latarnia morska. Ale głównym wątkiem jest ojciec chorujący na dwubiegunowość. Jak pisze autor: „Ten pierwszy był nudny. Ten drugi podłączony do prądu. Obaj byli wspaniali”.

Frymorgen pisze pięknie, bo się nie wstydzi ani łezki, ani bólu, ani nawet – czasami, rzadko! – czułostkowatości. No i doskonale czuje język, potrafiąc z niego wykrzesać obrazy, które muszą wzruszać.
Każdy odnajdzie w opowieściach Frymorgena swoje życie, bo emocje dzieciństwa wszędzie są takie same.

Witold Bereś

 

Ależ to jest mądra opowieść. Dojrzały Autor, zdaje raport z życia, ze spraw rodzinnych, z własnych spraw, szuka głębszego sensu, usprawiedliwia, kaja się, czyni bezwzględny rachunek sumienia, dyskutuje z tyloma zaszłościami, stara się nie zlekceważyć niczyjej pamięci, przesuwa wektory traum i radości do samego początku. Nie boi się już niczego. Nie żongluje kompromisami. Nie wstydzą Autora choroby i upadki. Drażnią chamstwo, konwenanse, rytuały, czynione krzywdy, nieklarowne sytuacje. Mówi do nas głosem mocnym. Przedstawia pryncypialne zasady. Ceni poświęcenie, czyjś trud, matczyną trwogę, ojcowską, pokruszoną, obecność, każdy dotyk, potrzebę bliskości.

To obraz domu. Skomplikowanej przestrzeni, emocjonalnej sinusoidy, niespodziewanych lęków, zasłużonych inspiracji, bolesnych porażek, dyskretnych przewag, koniecznych inicjacji, zbawiennych odkryć. Jest w pisaniu Bogdana Frymorgena święta dobroć, nie boję się powiedzieć, że ginąca już dzisiaj etyczna skłonność do bliźniego, także odwaga, by uchybienia, i międzyludzkie wojny, przemieniać cierpliwie w życiodajne ekspiacje, które pozwalają powrócić do źródła, do miłości zadanej nam przez los, miłości bezwarunkowej, to znaczy fundamentalnych zobowiązań, rozpoznających drobiazgowo ludzką nieporadność, nasze bezkresne ułomności, nasz heroizm, kiedy musimy pożegnać marzenia, ukochane krajobrazy i miejsca, ukochanych bliskich, przesuniętych w stronę rozpadu, w stronę zimnej śmierci. Pisałem już, że Frymorgen jest bardzo uważny. Jest również niezwykle taktowny. Oddany tym wszystkich, których pokochał, którzy nie szczędzili miłości, czasami razów, gotowy zawsze to egzystencjalne ciepło pomnożyć, podzielić się nim, z przyjaciółmi, i nieznanymi czytelnikami. Ta książka rozpięta jest na długiej osi, spiętej, mam wrażenie, postaciami Matki i Ojca, ale łaskawej również dla wielu innych, odzyskanych twarzy, gasnących Przyjaciół, przypadkowych przechodniów, niespiesznych cieni, zagubionych tułaczy. Trochę tak, jakby Autor pragnął obecności ich wszystkich, obecności konkretnej, ale i tej, dziejącej się poza czasem, poza kosmicznymi i biologicznymi prawidłami.

Nie żal Frymorgenowi talentu i czasu na wspominanie epizodów, tych wszystkich życiowych, krótkotrwałych komet, to z nich, podpowiada stoicki Autor, utkana jest nasza obecność, i śmiertelność, nasze wyobraźnie i powinności, nasze zbawienia i potępienia. Zależymy od otrzymanej miłości, od spotkań i rozmów, wnikliwego oka, chciwego ucha, cierpliwie oswajanych smutków, czułości do spraw i osób. Fascynująca, uniwersalna lektura. Powtórzmy: mądra opowieść, traktat o grozie życia, które zdaje się nie mieć zamiennika, i cały swój ostateczny urok, czerpie z heroicznej pamięci o szacunku wobec bliźnich i zbawiennej mocy nieustannych przywoływań.

Czytałem Okruchy większej całości w szpitalu. Samotniejszy niż zwykle, bardziej bezradny, sfatygowany domysłami, zerkałem, poprzez rozsunięte żaluzje, na zmęczone miasto, częściowo zaciemnione, z blokowiskami, rozrzuconymi osiedlami, odległą, szeroką Narwią, wodną granicą pomiędzy czymś nie do końca określonym, a kurpiowskim siedliskiem, do której tęskniłem, z różnych powodów, wyjątkowo mocno, tej akurat, przekornej nocy. Frymorgen mnie uspakajał, wzruszał, zmuszał do osobistych wędrówek w przeszłość, przyzwalał na odkrywanie podobieństw. Zaskakująco wiele paraleli. Niespokojny dom. Natarczywa aura kruchej obecności. Muzyka, szachy, przywleczona odrębność. Matka i Ojciec w magicznym uścisku, nierozerwalnym, ale bolesnym, szlachetnym i destrukcyjnym, nasze bratersko-siostrzane kataklizmy, pierwsze śmierci, i poprzekłuwane nadzieje, długa droga do jakiejkolwiek równowagi.

Przyglądam się wnikliwe książkowej okładce. Roześmiana Matka, najczulej zerka w stronę męża, który tak pięknie tuli ufnego chłopca. Chłopiec lekko odchyla głowę. Pamiętam, aż za dobrze, tę burzę pieszczot i pocałunków, bezgraniczne poczucie bezpieczeństwa i rodzicielskiego ciepła, głośny, dziecięcy, niekontrolowany śmiech, najpiękniejszą, czystą radość. Ta fotograficzna chwila łączy najmocniej sprawy dawne i dzisiejsze, naszą kondycję, z kondycją świata, łączy również zmarłych i żyjących, wspólnie obecnych w tej wartościowej książce. Czytajmy zatem. Opowiadajmy o tej Frymorgenowej historii tym wszystkim, którzy próbują, wahając się nieustannie, uznać życie za pożyteczne zajęcie.

Dariusz Łukaszewski

“Żeby umieć tak opowiadać, trzeba umieć dostrzegać i słuchać. Żeby dostrzec i usłyszeć, trzeba szanować…Tak można ciągnąć ten łańcuszek, który prowadzi do pisarstwa Bogdana. Do tych Jego „koralików”, pozornie nieefektownych, pachnących stajnią, potem, papierosianym dymem, wsią. Wszystkim, co za nami. Te krótkie, literackie formy mają wyjątkowy, magiczny dar przyciągania, a dla tych którzy wiedzą o czym mowa, potrafią być wyrzutem sumienia. Bogdan Frymorgen jest „obywatelem świata”. Porusza się w nim bezbłędnie i bezkompleksowo. Dla wielu znaczy to „wygumkować” siermiężną, przaśną przeszłość. Nie dla Niego. Ugrzązł w swoich Lanckoronach, babcinych opowieściach w wiośnie dzieciństwa. Kiedy Go czytam, wzruszam się i wstydzę, bo gdy trzeba było wsłuchać się w opowieści dziadków, naiwnie poprawiałem świat. Teraz gdy jest za późno zostaje mi Frymorgen, jak brat wychowany pod tym samym dachem, ale bardziej tkliwy, pełen troski i uwagi skupiony na obrazie i słowie. Dzięki takiej literaturze wracam do siebie”.

Jan Wołek

Waga 0,6 kg
Wymiary 14,5 × 20,5 cm
Autor

Fotografie

Bogdan Frymorgen

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Ilość stron

224

ISBN

978-83-7866-343-0

Rok wydania

2021

Może spodoba się również…