Bogdan Frymorgen przyzwyczaił nas do podróżowania po nieoczywistych krainach. Tym razem kupił bilet do Ameryki, a sam przewrotny tytuł książki – Juesej – sugeruje, że nie będzie to wycieczka turystyczna. To bardzo subiektywna opowieść, w której czytelnik może usiąść w bagażu pielgrzyma i przyglądać się jego myślom. Miejsca odwiedzane przez autora w Stanach Zjednoczonych mieszają się z jego refleksjami. Bohaterami są ludzie i przedmioty. Scenografię tworzy historia. Zapiski Frymorgena byłyby niepełne bez ukochanego przez niego Jana Sebastiana Bacha – to znak wodny jego literatury. Ale pojawiają się w nich także inne lejtmotywy. W Juesej autor tradycyjnie nie bierze jeńców. Nie toczy też niepotrzebnych bitew i nie wyważa otwartych drzwi. Oto Europejczyk wpada w ramiona Ameryki i ostrożnie się do niej przytula. Krótki to uścisk, ale wart doświadczenia.
AUSTERIA
Cenię Bogdana Frymorgena. Jego uważność i lapidarność. Prowadzimy ciekawy dialog. Nie nużą nas odległości, które przecież są znaczące. Nie dzieli osobista nieznajomość. Kompletuję te książki z radością i szczerym przekonaniem, że to podarunek od kogoś istotnego. Podziwiam apetyt na dostrzeganie. Podziwiam rzadką umiejętność celnej puenty, która w mojej wyobraźni otwiera tak wiele dygresji, domysłów, nocnych rozmyślań. Wiele zdań z tej, także z pozostałych książek, mogłyby utworzyć odrębną księgę aforyzmów. Autor jest człowiekiem doświadczonym. Mądrym, to znaczy odpornym na sztuczne raje, wymyślone euforie, lepkie naiwności. Nie potrzebuje protez. Nie szuka płytkich alibi. Sam sobie sterem, żeglarzem, podróżnikiem, ojcem, mężem, obserwatorem, diarystą, pamiętnikarzem, nowelistą, portrecistą, fotografem, publicystą, komentatorem. Wiele jest ról w Bogdanie Frymorgenie. Wszystkie zdają się być oszlifowane. Bez najmniejszej skazy. Być może ta pryncypialność tak jednoznacznie przykuwa czytelniczą ciekawość. Kiedy listonosz podaje niewielką przesyłkę, opieczętowaną znakiem krakowskiej Austerii, wiem, że za kilkanaście minut, przestawię wszystko w swoim domowym i szkolnym harmonogramie, wszystko, co tylko jest do przestawienia możliwe, i rozpocznę te wszystkie rytuały. Najpierw nerwowo rozrywam szare opakowanie, później wydobywam, mniej nerwowo, bardziej po akuszersku, książkę domkniętą białymi okładkami. Zerknę na stronę pierwszą, odwrócę, przeczytam fragment na stronie czwartej, pocieszę się chwilę przyjaznym logotypem „Austerii”, wrócę do początku, przekartkuję, zatrzymam oczy nad fotografiami, których piękno, artyzm, mistrzostwo nie podlegają dyskusji.
Podróż do Stanów Zjednoczonych. Tam, gdzie legendarne, również tytułowe, „Juesej”. Ciekawe to wszystko. Posłuchajmy: „Zawsze, gdy podróżuję samolotem, udaję żywy pocisk. Wyobrażałem sobie, że poruszam się nagi w przestworzach – nie ma wokół mnie stewardes ani innych pasażerów. Nie siedzę w odrzutowym smoku. Nad kożuchem chmur rozciąga się ledwie dostrzegalna krzywizna Ziemi, a ja pędzę jak elektron między kontynentami”. I dalej o podróżowaniu pomiędzy kontynentami. Wnikliwe studium obaw, nadziei, oczekiwań, zachwytów. Podróżuje się przecież dokądś. Do kogoś. Setki refleksów przepływają przez wyobraźnię, mózg, wszystkie zmysły. Londyńczyk dziwi się Ameryce. Jej rzucającej się w oczy różnorodności. Jej czkawce po niewolnictwie. Jej paradoksom, poplątanym autostradom, niezliczonym reklamom, opuchniętym pikapom, kolejnym czkawkom, tej po Bushu, wojującym w Iraku, tej po Trumpie, pompującym w starą, amerykańską demokrację śmiertelne dawki populizmu i nienawiści. Zwykła stacja benzynowa staje się dla Bogdana Frymorgena intrygującym miejscem obserwacji. Konfederacka flaga otwiera amerykańskie rany, amerykańską, wzajemną nieprzystawalność, ale również amerykańską zdolność do długiego trwania, gromadzenia różnych doświadczeń, absorbowania przeciwności, zgodnie z pierwotnym instynktem oswajanie coraz bardziej rozległego świata. Autor staje się znakomitym przewodnikiem po tych wszystkich lokalnych przestrzeniach, którymi zwyczajni turyści raczej się nie zajmują. A to Muzeum Afroamerykanów, a to cmentarz plantatorów, a to Louis Armstrong oskarżany o kolaborację, a to etos traperów i harpunników, a to zaćmienie słońca, oczywiście najbardziej spektakularne w Ameryce, bo tutaj, czyli tam, wszystko musi być największe i najbardziej spektakularne, bo zasada amerykańskiej miłości do samej siebie stała się od dawna modnym nakazem. Drobiazg za drobiazgiem. Celna obserwacja goni obserwację kolejna. Nie boi się autor opowiedzieć przejmującego snu. W te wszystkie podróżnicze wątki wplata niespodziewanie przypowieść o Bachu, którą, nie bez przyczyny, dedykuje wszystkich ojcom, wplata inne muzyczne fascynacje, dopełnia amerykański notes historycznymi refleksjami, niechęcią do wszelkiego nadmiaru i nachalności kultury masowej.
Posłuchajmy, dla zachęty, bo „Juesej” to naprawdę świetna lektura, posłuchajmy zatem, i posmakujmy, bo warto podkreślać w nieskończoność, że Bogdan Frymorgen pisze po mistrzowsku, zatem, jeszcze jeden, pożegnalny fragment: „Po raz ostatni spoglądam na Waszyngton – pode mną Kapitol i majestatyczna nitka Potomaku. Autostrady wypluwają mieszkańców miasta na zasłużony weekend. Ameryka zostaje w dole. Po chwili widzę już tylko bezkresne lasy, które o tej porze roku przypominają skórę niedźwiedzia”. Amen, chciałoby się zawołać, i mieć odrobinę pretensji, że te amerykańskie zapiski nie są obfitsze, tak, byśmy mogli nieco lepiej zrozumieć to przedziwne państwo, przypominające doskonały, ale i kruchy, witraż, państwo od którego zależy przyszłość, i amerykańska, i europejska, i nasza, zupełnie lokalna, także ta indywidualna, zatrzaśnięta milczącymi obrzeżami.
A marzenia? Chciałbym kiedyś zobaczyć tych pięknych, wrażliwych ludzi, Bogdana Frymorgena i Wojciecha Ornata, może w Londynie, może Krakowie, może na prażonej słońcem Sycylii, i posłuchać, jak rozmawiają o wydawniczych planach, nędzy autorytaryzmu, światach różnorodnych, przemijaniu i nadziejach, wierze w słowo, które wydaje się przegrywać z cynizmem i chamstwem, wściekłością i wrzaskiem. Dziękuję, Bogdanie!
Dariusz Łukaszewski
W każdym człowieku labirynty myśli.
Zostawiasz za sobą dom i codzienność w nim mieszkającą. Musisz od niej odpocząć, uciec od niej na kilka dni. Wymazać z głowy Anglię i Europę całą i tym samym zrobić miejsce dla Ameryki.
Wylatujesz.
Lecisz.
Żyjesz. Ona obok, od lat, od zawsze, obok ciebie. Teraz też.
Lądujesz.
Wysiadasz. Ameryka.
Welcome Juesej.
Cześć. Przyleciałem z Europy. Co u ciebie słychać? Witasz się, bo wypada, choć twoje słowa pochłania terminal lotniska, a głosy ludzi tu przebywających zagłuszają każdą literę.
Ameryka żyje zbliżającymi się wyborami prezydenckimi. Europa mieli wojnę na Ukrainie, która przestawiła oś czasu na godzinę zero.
Szukasz ukojenia w muzyce.
W Milesie, Bernsteinie, czy Bachu.
A noc? Podczas jednej z nich „(…) na ekranie powiek ukazuje ci się twarz zmarłej mamy”. Błyszczy, jak światło. Wyciąga do ciebie ręce. Żegna się z tobą po trzech latach od śmierci.
Ból ciała. Myśli. Im nie potrzeba paszportu ani wizy. Nie czekają na stempel, na bilet, na twoją zgodę. Są zawsze, gdziekolwiek pojedziesz, gdziekolwiek uciekniesz. Nieodłączni towarzysze, na których możesz liczyć, choć wolałbyś zgubić je w zatłoczonym miejscu i uciec.
W Ameryce widzisz inność. Inność w ludziach, ich głowach, ich codzienności, czy historii, której wszędzie dotykasz, a która czasem wywołuje u ciebie zgagę.
Przeszłość zbudowali ludzie, których już nie ma – tak cenni.
Teraźniejszość należy do tych udających wielkich – tych mniej cennych.
Juesej – konglomerat wszystkiego. Ras, mentalności, celów, kolorów, biedy i bogactwa… Innych potrzeb i dróg.
Sczytujesz słowa, które drgają w tobie. Czytasz, wracasz na początek i znowu zaczynasz. W „Juesej” wyczuwasz smutek, próbę pogodzenia się z sobą samym, z bólem w sobie i ze światem. Skłaniasz głowę na znak pokory, że tak, godzisz się, bo taka jest kolej rzeczy.
Po lekturze utworzył się we mnie zlepek myśli, słów, jakiś zdań ni moich, ni autora. Co mam napisać o „Juesej”? Bogdan Frymorgen zmienił się. Wcześniej pisał inaczej, teraz otwiera się na siebie, szuka pokory i cierpliwości. Wygładza drgania w sobie, godzi się na nieodłączny ból. Inny, lecz nadal to on. „Juesej” to nie tyle opis wyjazdu, ile osobiste myśli, spostrzeżenia, czy przemyślenia dojrzałego mężczyzny. To próba ułożenia chaosu świata na swój sposób.
To Bogdan Frymorgen… w którym zaczytujesz się ciągle od nowa i za każdym razem poznajesz go w inny sposób. Słuchacie razem Bacha, patrzycie na zdjęcia wystawione w muzeum, dotykacie skamielin, które od lat tu tkwią. Czujesz chropowatość drzew pod opuszkami palców, ale czujesz i jego – autora – towarzystwo.
Gdy kończysz zamykasz oczy.
Wychodzisz z terminala lotniska, by złapać autobus do domu.
„Zbawcza jest moc, która sprowadza człowieka na ziemię”.
SZTUKATER
„Juesej” czyli czerpane prosto z serca i pamięci polskiego Brytyjczyka migawki z jego pobytu w Stanach Zjednoczonych. Słowa, z charakterystyczną dla stylu autora lekkością rzucane na kartkę papieru, swoje jednak ważą. Ameryka oglądana z zewnątrz potrafi być odmienna od tej Ameryki Amerykanów, do której paradoksów i osobliwości zdążyli oni już przywyknąć i w pełni je oswoili.
Tak więc Bogdan Frymorgen kroczy juesejowymi trotuarami w rytm surowej i podniosłej muzyki mistrza Jana Sebastiana Bacha, ja zaś podskakuję za nim na żywszą nutę ragtimu ze wzmacniającym moc mego marszu akcentem synkopy. Staram się doganiać snute przez niego refleksje, zderzam je z własnym stanowiskiem, porównuję, niekiedy wchodzę w domyślną polemikę… to ożywcze, gdyż ostatnio, chroniąc się zachowawczo przed stresem, odsunęłam się nieco na bok bieżących wydarzeń.
Juesej jest dzisiaj na ustach wszystkich. Konferencja w Monachium podnosi nam tętno, a słowa J.D.Vance`a włosy na głowie. Czy to ten sam James David Vance, który z taką dozą empatii i ciepła pisał o mieszkańcach Pasa Rdzy w USA, stawiając takie oblicze swego kraju w dramatycznej opozycji do landrynkowych przedmieść kina familijnego? „Elegia dla bidoków” jest nowym spojrzeniem na amerykański sen, nie taki znów złoty, w sporej części po prostu pordzewiały tombak, skazany na koniec w śmietniku. Co prawda J.D. Vance swoją determinacją udowodnił, że z tej nędzy można wystrzelić w górę niczym napędzana ciekłym wodorem rakieta i wylądować w Białym Domu, jednak w Juesej nic się w tej materii do dzisiaj nie zmieniło. Bogdan Frymorgen zabiera nas w miejsca mało fotogeniczne, dzielnice zapuszczonych kamperów, składowiska wraków i porzuconych sprzętów, często tuż za domami, na zarośniętych chwastami podwórkach. Ameryka klasy premium nie chce tych krajobrazów widzieć, ani o nich pamiętać. One jednak zajmują całkiem sporo miejsca na jej mapie. Czyżby jakaś kolejna forma secesji, zjawiska Stanom nieobcego? Jak czytamy: „Ameryka jest ciekawa w swoim bogactwie i fascynująca w ubóstwie”, a rozłam już raz doprowadził do jedności, więc jakaś nadzieja istnieje…
Juesej to kraj emigrantów, ludzi, którzy przypłynęli i stworzyli od podstaw nowy organizm, ponad tym wszystkim, co przecież przybyszów z przeróżnych rejonów świata, różniło. Zbudowali jednak swoją demokrację kosztem krwi autochtonicznej ludności i niewolniczej pracy. Nie oni jedyni zresztą. Jeśli więc teraz temat napływu imigrantów nabrzmiewa i grozi wybuchem, nie sposób nie powracać do wątków już wielokrotnie dyskutowanych i czasów minionych. Są one bowiem stale pożywką i zarazem nauką dla współczesności.
Myśli Bogdana Frymorgena krążą wokół i powracają uporczywie do materii politycznej i społecznej teraźniejszości, mimo złożonej sobie samemu obietnicy wakacyjnego resetu. Jako rasowy dziennikarz, człowiek rejestrujący każdą bieżącą chwilę słowem albo migawką aparatu, nie potrafi inaczej. Całkiem przypadkowe, zdawałoby się, że błahe sytuacje, uruchamiają ciągi myślowe, które na czas ekskursji odstawiono chwilowo na boczny tor.
Czyni to refleksje zamieszczone w „Juesej” tym bardziej interesującymi. Pozwala nam poruszać się w czasie i przestrzeni, sięgać do historii i wyciągać z niej wnioski na przyszłość. Erudycja i wiedza imponują, ale też, co ważniejsze, inspirują do własnych poszukiwań, do konfrontowania słów autora z faktami zapisanymi w dokumentach czy ludzkiej pamięci. To jeszcze nic. Istotne jest, że przewodników pokazujących Bogdanowi Frymorgenowi Juesej było w różnym czasie kilku, sięga on więc do wspomnień i właśnie owa konfrontacja sposobów widzenia przez Amerykanów własnego kraju jest tutaj najciekawsza. Każdy zwraca uwagę na inny aspekt skomplikowanej amerykańskiej rzeczywistości. Są bohaterowie J.F.Coopera czy Melvilla, ale są też ci z „Korzeni”, „Chaty wuja Toma” czy „Pięciorga małych Indian”. Jest „Dynastia”, a obok niej „Florida Project”.
Bogdan Frymorgen, Brytyjczyk o polskich korzeniach, autor chwytającego za serce „Raportu z oblężonego umysłu”, goszczący w Ameryce niejeden raz i mający tam serdecznych przyjaciół, jest w stanie, jak nikt inny, spojrzeć na dzisiejszą sytuację międzynarodową z różnych stron. Dzieli się swoimi spostrzeżeniami, próbując równoważyć emocje chłodną analizą faktów.
Od napisania „Juesej” zaszły dramatyczne zmiany i przetasowania, choć przecież upłynęło niewiele czasu. Mamy znów człowieka z pomarańczową czupryną na czele wiodącego mocarstwa. Mamy dziwne i mało czytelne, a przy tym na wskroś niepokojące zabiegi wokół zakończenia wojny w Ukrainie. Mamy obawy, czy przypadkiem Europa nie stoi w przededniu nowej Jałty. Z pewnością zaś brak nam jednego – poczucia bezpieczeństwa i sprawiedliwości. Chyba więc Panie Bogdanie milowymi krokami zbliża się czas napisania suplementu do „Juesej”.