Wariacje Goldbergowskie

26,00 

ILOŚĆ SZTUK
Kategoria:
Bogdan Frymorgen (1962) – kurator i wydawca, autor albumów fotograficznych i wystaw, studiował anglistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Przez dwadzieścia cztery lata pracował dla Serwisu Światowego BBC. Mieszka w Londynie, jest korespondentem radia RMF FM. Współpracuje z wieloma instytucjami kulturalnymi w Polsce. Członek Związku Polskich Artystów Fotografików i rady nadzorczej Żydowskiego Muzeum Galicja w Krakowie.

Skupiam się na ostatniej sekundzie ciszy przed początkową Arią i na tej pierwszej po końcowej. Jakbym dotykał wszechświata przed narodzinami i po zgonie. W kilkudziesięciu minutach muzyki Bach zawarł metaforę życia. Aria jest jej komórką pierwotną – embrionem, z którego wszystko wynika. Od niej zaczyna się homerycka podróż na klawiaturze, gdzie zakodowane są ludzkie tragedie i radości – to “być albo nie być” w pigułce. Wariacje są filozoficzną syntezą naszej chwili na Ziemi, pełną olimpijskich uniesień i upadków. Także zabawnych zbiegów okoliczności i stanów zadumy.

Słuchając Wariacji Goldbergowskich, starzeję się wraz z Bachem w jedynie słusznym kierunku. Chwyta mnie za ucho jak ojciec, ale pozwala dojrzewać we własnym rytmie. Jest uniwersalnym przewodnikiem duszy – już po pierwszym łyku tlenu wiemy przecież, że będzie ten ostatni. Podobnie jest z Wariacjami. Jeśli przejdziemy przez nie roztropnie, w numerze trzydziestym czeka nas rozgrzeszenie, a końcowa Aria wcale nie musi być strachem wszystkich strachów. W niej pojawia się zapowiedź wniebowstąpienia, które nie potrzebuje religii – tak brzmią akordy nieśmiertelności.

Autor

Wariacje Goldbergowskie Bacha są dla Bogdana Frymorgena muzyczną obsesją. Szuka ich wszędzie, słucha i przeżywa. Mam wrażenie, że nie chce wybrać najlepszego wykonania. Ma swoich faworytów, ale miejsce na podium zmienia się wraz z pojawiającymi się nowymi interpretacjami. Było niemal oczywiste, że wcześniej czy później Wariacje zleją się z życiem autora. Dzięki uprzejmości krakowskiej oficyny wydawniczej Austeria jesteśmy świadkami tego procesu. Nie umiem powiedzieć, na ile muzyka poszczególnych wariacji, na ile ich rytm i melodia zbieżne są z losami Frymorgena, ale nie mam wątpliwości, że ten literacki reportaż powstał w rytmie tego, co napisał Bach. Wariacje miały pomagać w stanach bezsenności hrabiemu Keyserlingowi – dla niego zostały napisane. Trzysta pięćdziesiąt lat później, słuchając tego dzieła, autor eseju porządkuje swoje myślenie o tym, skąd przybywa i dokąd zmierza. Jak w wielu innych książkach Frymorgena jego autobiograficzne doświadczenia przeplatają się z filozoficzną analizą życia. Wariacje Golbergowskie są utworem niejednoznacznym emocjonalnie. Każdy z wymienionych na końcu tej niewielkiej książeczki pianistów i klawesynistów interpretował je zupełnie inaczej – oddawał muzyce to, co było zgodne z jego przeżyciami. Ciekaw jestem, jak Bogdan Frymorgen wykonałby Wariacje na instrumencie, bo piórem zagrał je wyśmienicie.

Wojtek Pajdas
RMF Classic

Bardzo piękne te Wariacje Goldbergowskie. Rozwibrowały mnie, chociaż nie mam ucha do muzyki. Niezwykła książka!

Tomasz Jastrun

Patrzę na wiekowe zdjęcie ukazujące Goulda grającego na fortepianie. Widzę wielkoluda niemiłosiernie, wręcz cyrkowo skulonego na ledwo żywym karłowatym krzesełku – na meblu-zabawce w domu dla lalek. Wącha klawiaturę. Zatrzymane na wieki wieków, nieomylne palce orangutana dotykają białych i czarnych gałązek lasu deszczowego. Oczywiście nic nie słyszę, to przecież fotografia. Lecz za chwilę – już tak. Wystarczyło, żem puścił fragment dokumentalnego filmu z grającym Gouldem. Palce orangutana ruszyły oto, pukają w białe i czarne gałązki – słychać „Wariacje Goldbergowskie” Jana Sebastiana Bacha. Rzecz w tym, iż nie tylko to. Słychać również ciemny mruk, co nad ożywianymi klawiszami faluje jak dopełnienie muzyki, jak odpowiedź na muzykę. W zrozumiałym tylko dla siebie narzeczu, niepowtarzalny Orangutan snuje tak sobie opowieść o sobie samym. Tuż nad nutami Bacha, pod nimi, pomiędzy nimi – mruczy własną pamięć. Kto wie, być może wraca do niego chwila dalekiego dnia, kiedy ojciec wszedł do pokoju i wręczył mu karłowate krzesełko, jeszcze pachnące farbą i klejem, i tak bardzo, tak bardzo dzielne?

 

Jak wiele razy Bogdan Frymorgen przyglądał się tej fotografii? Rozsądniej będzie porzucić domysły. To i resztę zdjęć Goulda, i pełny zestaw filmowych dokumentów o nim i z nim w roli głównej Frymorgen pewnie zna na wylot. Nade wszystko do dna poznał dwa Goulda nagrania „Wariacji Goldbergowskich”. Lecz to dopiero cząstka, jedna z 36 cząstek pięknej przepaści Frymorgena, jego opętania utworem stworzonym przez Bacha dla jednego żywego – hrabiego Keyserlingka – i dla wielu widm przeszłości, co, jak sobie wyobrażam, nocami odwiedzały hrabiego, skazanego na bezsenność. Możliwe, iż Keyserligk nie mógł już dłużej znosić upiornego milczenia nieważkich gości, zapatrzonych weń oczami przezroczystymi jak powietrze, i zamówił u Bacha brzękliwą opowieść bez słów, aby jego osobisty klawesynista, Johann Theophilus Goldberg, noc w noc snuł ją wciąż od początku w pokoju obok sypialni. Kosztowało to hrabiego sporo: kubek ze złota, po brzegi wypełniony stu luidorami. Warto było. Widma przeszłości wprawdzie wciąż przybywały, ale ich milczenie wreszcie było zrozumiałe.

 

Wiele lat później, być może nocą bezsenną, Frymorgen pierwszy raz usłyszał „Wariacje Goldbergowskie” i zapłacił za to w istocie życiem, gdyż po wybrzmieniu finałowej nuty stało się ono życiem zupełnie innym, czyli zupełnie inną przeszłością. Przeszłością wreszcie rozumianą dobrze. Teraz nie jest ważne, czyjej gry słuchał Frymorgen w bezsenną noc przemiany. Być może był to Gould. Teraz naprawdę ważne jest to, iż po długim życiu w pięknym opętaniu – napisał Frymorgen autoportret pięknie opętanego, zatytułowany identycznie jak Bacha brzękliwa opowieść bez słów (Wydawnictwo Austeria, Kraków-Budapeszt-Syrakuzy 2024). Na końcu autoportretu zdradza Frymorgen listę interpretatorów „Wariacji Goldbergowskich”, spis pianistów i pianistek, chyba też klawesynistek oraz klawesynistów, którym zawdzięcza opętanie. Od Wandy Landowskiej i Rudolfa Serkina, przez Goulda, Marię Tipo, Andrieja Gawriłowa, Murraya Perahię, po Trevora Pinnocka, Tona Koopmana oraz Gustava Leonhardta. W sumie – 36 wielkich grajków. 36 osobnych brzękliwych opowieści bez słów, opowieści snutych z jednej genialnej brzękliwej opowieści bez słów, która mniej więcej trzy wieki temu pozwalała hrabiemu Keyserlingkowi rozumieć siebie, to znaczy ciszę przeszłości wracającej nocami. A tuż obok 36 opowieści, przez dziesiątki lat zasłuchany w nie, wciąż ten sam jeden żywy człowiek. Frymorgen.

 

Nie sądzę, aby dziś musiał słuchać „Wariacji Goldbergowskich”, by słyszeć „Wariacje Goldbergowskie”. Taka pamięć, jak sądzę, jest rodzajem upiorności, formą cierpienia, niczym pamięć Ireneo Funesa w jednej z bajek Jorge Luisa Borgesa. Nic, co doznane, nigdy już nie opuszczało wspomnień nieszczęsnego Ireneo. Zostawało w jego głowie wszystko, każdy detal rzeczywistości, wszelki piasek, cała Sahara „wielokształtnego, migawkowego i nieznośnie precyzyjnego świata”, na zawsze. Jego twarz w lustrze i jego ręce zadziwiały go za każdym razem, gdyż za każdym razem były inne, odmienne od siebie we wszystkich zapamiętanych przez Ireneo przeszłościach. Podobnie jak każda z 36 wersji „Wariacji Gldbergowskich” różna jest od każdej z pozostałych 35 wersji „Wariacji Goldbergowskich”. Tak więc – Frymorgen już nie musi słuchać, by słyszeć. Dlatego słyszał, choć w pokoju było cicho – dokładnie słyszał arcydzieło Bacha, kiedy pisał swoją na nie odpowiedź, wypełniając oczekiwanie.

 

„Wariacje Goldbergowskie” Frymorgena nie są książka o „Wariacjach Goldbergowskich” Bacha. W istocie jest to opowieść o przeszłości Frymorgena. „Mrużę oczy i podróżuję w głąb siebie labiryntem wspomnień”, powiada na początku. Potwierdza się stara reguła. Naprawdę blisko dzieła sztuki, jakiegokolwiek dzieła sztuki, nie jest się wtedy, kiedy jest się blisko dzieła sztuki, lecz wtedy, gdy, będąc naprzeciwko dzieła sztuki, jest się blisko siebie, jak najbliżej siebie. Słuchając Bacha – niczego o muzyce Bacha się nie dowiesz, rezygnując z pierwszej osoby liczby pojedynczej. To samo z teatrem, filmem, obrazem, rzeźbą, powieścią, wierszem w końcu. Tak więc z „Wariacjami Goldbergowskimi”, brzęczącymi mu w głowie, Frymorgen rozpoczyna podróż do własnych źródeł, jak kto woli, od własnych źródeł, do Frymorgena dzisiejszego. Mruży oczy i nad nutami Bacha, pod nimi, pomiędzy nimi – mruczy sobie siebie samego z przeszłości, ze wszystkich przeszłości, milczenie widm wreszcie pojmując lepiej niż wtedy, gdy nie znał nut Bacha.

 

Już zaczął. Idzie za własne plecy. Już stoi na początku. I powiada, że jest zima stulecia, że ma kilka miesięcy, że leży w wózeczku i nie śpi. Powiada tak, słysząc w głowie to samo, co słyszał hrabia Keyserlingk, kiedy trzy wieku temu nie mógł zasnąć.

Paweł Głowacki

„Muzyka powinna zapalać płomień w sercu mężczyzny, i napełniać łzami oczy kobiety”, powiedział przed laty Ludwig van Beethoven, kompozytor i pianista niemiecki, ostatni z klasyków wiedeńskich.

„Posługujemy się dźwiękami, aby tworzyć muzykę, tak jak posługujemy się słowami, aby tworzyć język” rzekł Fryderyk Chopin, największy polski kompozytor muzyki fortepianowej i pianista.

A co mówi Bogdan Frymorgen? „Nie ważne, czy umiesz czytać nuty. Ważne, czy słyszysz muzykę”. Bo o to w „Wariacji Goldbergowskiej” chodzi, o tą subtelną ścieżkę dźwiękową, którą autor wybrał jako tło do słów pisanych. Tej muzyce towarzyszą wspomnienia. Osadza siebie w świecie wypełnionym śpiewem i dźwiękami, grą na instrumentach i marzeniach, które umieszcza na pięciolinii siebie. Dorastanie, uczenie się, słyszenie i dostrzeganie. To wszystko uwrażliwiło dorastającego chłopaka. Wewnątrz siebie skrywał wszechświat, który był całkiem inny od tego rzeczywistego, ale dzięki któremu mógł przetrwać. A były chwile buntu, czas „Pana w czarnych okularach” i czas poszukiwania i odkrycia i emocje i objawienia. A największym była Ona, ukochana żona i Bach, też ukochany choć w nieco innym aspekcie. Ona zaraziła go życiem, on zachwycił muzyką i dał początek eksploracji. I od tej pory życie i muzyka spoiły się w jedno.

Bogdan Frymorgen szepcze – „Zatrzymaj się i posłuchaj. Zatrzymaj się i usłysz tętno dźwięków. Jesteś poza filharmonią, lecz czy aby na pewno?… „ Otacza cię muzyka. Wibruje. Serce bije, krew w uszach pulsuje, szumią liście, promienie ciepłego słońca grają na skórze. Muzyka… Wszystko jest muzyką. Krzyki, szum, hałas o wyczuwalnej wibracji, bliskość drugiej osoby. Myśli i lęki też mają swój takt, podobnie jest z samotnością i stratą. Umiera tata, a tęsknota w duszy gra Bacha. Punkty w życiu znaczy muzyka i dźwięki i to uniesienie, które tylko miłośnik potrafi zrozumieć.

Bogdan Frymorgen stanął przy pulpicie dyrygenta, podniósł batutę, zamknął oczy i dał znak orkiestrze. Teraz, teraz zaczynamy. Jeszcze oddech, jeszcze to drżenie strachu, czy wyjdzie, czy będzie dobrze i … Ręce wiedzą, co mają grać, dusza nie śpi, zmysły wyostrzone… Wszystko staje się wibracją.

Bach, Bogdan i nic poza tym. Jeden gra, drugi słucha zatopiony w czasie, jak w bursztynie. Muzyka to nieodłączna część życia. Cisza gra, dom ma swoje melodyjne tony, kaloryfery zimą szumią, głowa trzeszczy. Muzyka jest właśnie taka, wymaga poświęcenia uwagi, wymaga dosłyszenia i dojrzenia w sobie piękna. Muzyka to królowa głęboko ukrytego osobistego wszechświata.

Dźwięki są ulotne, a słowa spisane – wieczne. Bogdan Frymorgen to muzyk literatury, kompozytor odpowiednio dobranych wyrazów, który w „Wariacjach Goldbergowskich” sięga po nuty z pięciolinii i zmieniając ich szyk wkleja na stronach książki tworząc z nich własne historie. Zaczyna od dzieciństwa, zahacza o momenty znaczące w życiu, które go zatrzymały i w jakiś sposób ukształtowały.

Bach własną muzyką kroczy, a autor, jako meloman i wieloletni miłośnik ową drogę ciągle na nowo odkrywa. Idzie po śladach kompozytora, w cieniu jego kunsztu i piękna i nieprzerwanie czerpie z tego przyjemność.
Bez muzyki ludzka egzystencja staje się monotonna i przygnębiająca. Muzyka w pewien niewytłumaczalny sposób dodaje chęci, działa relaksująco, wycisza to, co rozedrgane. Muzyka łagodzi obyczaje i łagodzi stres. Muzyka to tło dla lektury „Wariacji…”
Bach i Bogdan zasiedli przy jednym stole i popijając kawę rozmawiają o świecie tak ulotnym, jak nuty. Mówią o dźwiękach, swoich doświadczeniach z muzyką i konfrontują własne postrzegania. To dialog wybitnych osób, który ma swój rytm i swoją melodię. Czytasz i marzysz, by dołączyć do ich towarzystwa.

Podczas lektury „Wariacji…” rób przerwy dla muzyki. Słuchaj i czytaj, czytaj i słuchaj. Nie spiesz się. Bądź czytelniczym melomanem, smakoszem nut i czasu, który koi. Daj sobie przyzwolenie na wycofanie z biegu i na słyszenie muzyki.

I mogłabym tak pisać i pisać i zatracić się w słowach całkowicie…

Sztukater.pl
Agnieszka Kusiak

Najpierw fotografie. Sześć fotografii. Niemal jednobarwne. Doskonale oszczędne. Woda. Kamienie. Słońce – biała plama ponad pomarszczoną taflą. Wyrzucony na mieliznę kontenerowiec. Ktoś obok – kobieta na pograniczu żywiołów. Jeszcze pies podczas wietrznej pogody. Jego pan w rozległym kapturze, trochę pod wiatr, z niemałym wysiłkiem. Jasnowłosy chłopiec w jakiejś onirycznej krainie. Fragment betonowego pomostu, może to molo, brutalną siłą wciskające się po horyzont. Bogdan Frymorgen często wraca do fotografii. Ceni takie oglądanie świata. Trochę mówi w ten sposób o sobie, trochę o naszych chropowatościach, trochę o kondycji człowieka uwikłanego w rozpędzony świat. Ale bohaterem tej niewielkiej książki jest muzyka, właściwie święty Bach, jego nieskazitelnie Wariacje Goldbergowskie.
To oczywiście niejedyne muzyczne tropy. Pojawiają się przecież inne nazwiska, wiele nazwisk, choćby Cohen, choćby Mozart, choćby Rameau, ale fascynacja Bachem, jego metafizyczną doskonałością, nie podlegają żadnej dyskusji. Stają się osią wszelkich innych, znakomitych dygresji, wspomnień, przywołań, którymi Autor tak umiejętnie przypina nas do siebie. Właśnie, dygresje. Albo może lepiej powiedzieć okruchy wspomnień. Stale obecne reminiscencje, których Frymorgen jest zresztą niedoścignionym mistrzem. Zatem Paryż, na wskroś zachodni, cały ten Zachód jako kontrapunkt siermiężnej peerelowszczyzny. Jeszcze odleglejszy Krym, trochę komiczny, trochę straszny, na wskroś sowiecki, ale również artystycznie inicjacyjny. Pojawiają się Sena, ukochany pies, londyńskie szkoły dźwięków, Kraków i anglistyka, biały głos bułgarskich śpiewaczek, rodzinna pięciolinia z synami, żonami, wnuczętami, chory ojciec, do którego nie sposób nie tęsknić. Ładne jest to pisanie. Bardzo czułe. Bardzo nam potrzebne, szczególnie gdy nachodzą na siebie krawędzie życia i groza przysiada na ramieniu.
Pisanie Frymorgena jest również bardzo ludzkie. Dotyka życia i śmierci, fascynacji światem, potrzebnej wszystkim ciszy i skromnej wiary, że być może coś przetrwało pod podszewką świata, że doskonała muzyka Bacha, trzydziesta wariacja golbergowska, uratują nas przed ostatecznym rozproszeniem. To jeszcze jedna, być może najważniejsza, nadzieja płynąca z tej książki.
Dariusz Łukaszewski
Świat składa się z dźwięków, jest ich całe mnóstwo. Te naturalne, emitowane przez otoczenie, jak śpiew ptaków, szum wiatru, plumkanie kropli deszczu czy skrzypienie śniegu pod podeszwami butów, śniegu, który jednocześnie wytłumia większość pozostałych odgłosów, spowijając krajobraz w kojącą ciszę.  Nawet jednak cisza ma własną melodię, nie jest niema. Odkąd sięgamy pamięcią człowiek także tworzy muzykę, komponuje, oddając przy tym fragment swojej duszy, ożywiając czarne robaczki na pięciolinii. One zaś wchodzą w symbiozę z obrazami, wzruszeniami, wyimkami z naszego życia, czasem tak drobniutkimi, że bez tych kilku towarzyszących im taktów pewnie byśmy nigdy do nich nie wrócili pamięcią. I tak muzyka nie tylko nasze życie przenika, ale też je utrwala, hibernuje i w najmniej spodziewanych momentach  oswobadza, by spoić, wzmocnić naszą tożsamość, przypomnieć nam, skąd i kim jesteśmy. Zapewne każdy ma całkiem osobiste, intymne archiwum, uruchamiające się w takt konkretnej melodii.
        Dla Bogdana Frymorgena takim nostalgicznym łącznikiem z dawnym sobą, a nawet z sobą zupełnie maleńkim, są „Wariacje Goldbergowskie” Bacha. Stworzone jako panaceum na bezsenność pewnego hrabiego – dyplomaty, po 300 latach także wzruszają, zachwycają, mogą pełnić nawet rolę przewodniej melodii życia, nici spajającej czas.
        Autor przywołuje scenki rodzajowe, przewija je niczym w kalejdoskopie, łączy, grupuje. Jedno skojarzenie napędza kolejne, skupiają się w heksagon plastra miodu, w delikatną pajęczynę pastelowych kalkomanii, których odbity obraz pozostaje z nami, powolutku blednąc, pozostawiając jednak dostrzegalny ślad. Każda z 30 wariacji (pamiętajmy też o arii rozpoczynającej i kończącej kompozycję), składających się na całość utworu, jest nieco inna, choć łączy je ten sam schemat harmoniczny. Wspomnienia rozłożone są więc w różnych konfiguracjach. Autor w swoim tomiku rozmieścił je linearnie, spokojnym krokiem spacerując wzdłuż kilkudziesięciu lat przeżytego czasu, pewnym jego fragmentom narzucając mocniejsze akordy, innym bardziej refleksyjne czy romantyczne. Urozmaicenie, jakie zapewnia bogactwo mutacji motywu przewodniego, pozwala na przeżywanie szerokiego spektrum uczuć.
        Bogdan Frymorgen i muzyka są sobie bliscy, w przyjacielskim uścisku odkąd autor pamięta, a może nawet i wcześniej, gdyż, jak sam pisze: „Wierzę, że przestrzeń, skąd przybywamy, wypełniona jest muzyką. Jej kod dziedziczymy w chwili poczęcia, by kilka miesięcy później urodzić się w kakofonii płaczu i krzyku. Od pierwszych dni na Ziemi dźwięk jest naszym sprzymierzeńcem.” Z jednej strony mamy więc kontemplowanie obrazów, jakie przypływają wraz z kolejnymi taktami Bacha, z drugiej zaś ocenę jakości wykonania utworu, wirtuozerii i wrażliwości wykonawcy. Przeżywamy i uczymy się, chłoniemy i analizujemy. A także sięgamy w głąb siebie, widząc wiele zbieżności, podobieństw, konfrontując swoje wspomnienia z tymi z kart książki.
         Czas młodości autora to także czas mojej młodości. Dlatego też ten zbiór jest dla mnie podwójnie cenny. Szkice PRL-owskiego krajobrazu, obłych PSK-owskich „ogórków”, zbłoconych dróg, dzieciaków biegnących w fartuszkach do szkoły, magnetofonów kasetowych, na których Led Zeppelin czy Procol Harum brzmiały jak nigdy później, Cohen i Wysocki śpiewani z nieco fałszywym towarzyszeniem gitary przy wieczornym ognisku – to wszystko jest mi bardzo bliskie. I choć moje „Wariacje Goldbergowskie” to akurat „Błękitna Rapsodia Gershwina, efekt końcowy w zasadzie ten sam.
        Bogdan Frymorgen zaklina nuty w słowa, tworząc przejmującą, czułą, rodzinną kompozycję. On sam zanurza się w nią z głębokim westchnieniem, a następnie wyciąga rękę i ciągnie nas za sobą. Wpuszcza nas, obcych przecież, do swojego intymnego świata, pozwala przekroczyć próg domu, a nawet otwiera szeroko drzwi… Najlepiej czyta się te zapiski przy delikatnie sączących się dźwiękach bachowskich wariacji, spływających po słowach i obrazach, nadając im głębię i koloryt sepiowych, lekko wytartych od dotyku palców, fotografii.
                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                 SZTUKATER
“Obdarowany przez Bogdana Frymorgena znurzyłem się w jego „Wariacje Goldergowskie”. Inaczej niż autor książki na dzieło Bacha trafiłem całkiem niedawno, ale dokładnie tak samo pochłonęło mnie ono, wprowadziło w świat, którego nie znałem. Dla mnie to świat wyrażonej muzycznie teologii i filozofii, świat myśli wyrażonej emocją. Niezwykły nieznany świat.
A książka Bogdana jest podobną wyprawą, jest opowieścią o życiu z muzyką, muzyce życia i o tym, co owa muzyka zastępuje i co ofiarowuje. Jest opowieścią o miłości, która staje się muzyką i muzyce, która staje się miłością. Bach i jego „Wariacje Goldbergowskie” są tam oczywiście obecne, ale to bynajmniej nie jest główny temat. Albo inaczej, to jest temat, ale ukryty w stylu opowieści.
A na końcu tej opowieści jest element – wybacz Bogdanie, ale ja tak to czytam – religijny.
„Pragnę, żeby była przy mnie, gdy dotrę do kresu ziemskiej podróży – pisze Frymorgen – Marzę, by poleciała ze mną dalej (…) Wątpię, by grały tam orkiestry i śpiewali w chórach aniołowie. Ale nawet jeśli czeka mnie tam nicość, wierzę, że znajdę w niej muzykę Bacha”.
Ten obraz nicości (tego, co tak postrzegamy) przenikniętej muzyka jest dla mnie jednym z najmocniejszych obrazów wieczności. Jeśli muzyka, czasem wielka poezja, a to doświadczenie wielu, zatrzymuje nam czas, przenosi nas w bezczas czy w doświadczenie nie-bycia, które staje ponad bytem i czasem, to nicość przeniknięta harmonią, muzyką będącą wyrazem życia, jest stanem jakiego doświadczyć możemy w wieczności.
Język załamuje się w tej rzeczywistości, ale doświadczenie nas niekiedy do niego doprowadza. A powrót do języka sprawia, że to wspólne wielu doświadczenie, przemienia się w narrację, która ponownie dzieli nas na wierzących i niewierzących, katolików, luteranów i agnostyków czy ateistów. Doświadczenie przeniknięcia życiem obecnym w „Wariacjach Goldbergowskich” Jana Sebastiana Bacha pozostaje jednak wspólne.”
Tomasz Terlikowski
Waga 0,3 kg
Autor

Format

120 x 205 mm

Język

polski

Oprawa

miękka

Rok wydania

2024

Fotografie

Bogdan Frymorgen

ISBN

978-83-7866-748-3

Ilość stron

84

Może spodoba się również…