Żywychupadanie

40,00 

ILOŚĆ SZTUK
Bogdan Frymorgen (1962) – kurator i wydawca, autor albumów fotograficznych i wystaw, studiował anglistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Przez dwadzieścia cztery lata pracował dla Serwisu Światowego BBC. Mieszka w Londynie, jest korespondentem radia RMF FM. Współpracuje z wieloma instytucjami kulturalnymi w Polsce. Członek Związku Polskich Artystów Fotografików i rady nadzorczej Żydowskiego Muzeum Galicja w Krakowie.

Bogdan Frymorgen o swojej nowej książce mówi, że to prozemat. W tym sprytnym neologizmie ukrywa się wiele znaczeń – autor z pewnością miał na myśli połączenie prozy z czymś poetyckim. I rzeczywiście, metaforyka i rytm tej opowieści są – jak zresztą zwykle u Frymorgena – rodem z okolic Niewyrażalnego. Powierzchnia syntetycznej, po marquezowsku zwięzłej narracji wytryska czasem gejzerem przenośni wyrzucającej wyobraźnię poza horyzont zdarzeń. Ale prozemat to może być także rodzaj automatu prozatorskiego – wrzucasz monetę, wciskasz guzik i oto autor między słowami prowadzi cię tam, dokąd zechce. W przypadku Żywychupadania – które jest wszak symetrycznym cieniem zmartwychwstania – celem tej wędrówki jest szachownica, na której rozgrywa się partia z góry przegrana przez każdego z nas. Choćbyśmy nawet, jak bohater książki, raptem odmłodnieli i przestało nas strzykać w krzyżach.

Od wydawcy

 

Proza Frymorgena jest jak magnes. Zdania nas uwodzą, przyciągają, wabią. Autor wydobywa swoje postacie z „labiryntu pamięci” i tworzy wokół nich fabułę, w której melancholia uczuć splata się z kruchością życia i przemijaniem

Ewa Lipska

 

To opowieść ulokowana w realiach siermiężnej Polski. Pełna niedopowiedzeń i znaków zapytania. Proza Frymorgena jest silnie „poetyzująca” – takie łapanie czytelnika na dwa haczyki. Jeśli nie dasz się uwieść fabule, dasz się uwieść poetyckiej narracji. Ja złapałem się na oba!

Jan Wołek

 

Filateliści kolekcjonują znaczki, numizmatycy monety, ja zbieram frymorgeny. Właśnie nadszedł najcenniejszy utwór w mojej kolekcji: powieść. Stężony destylat pełen kodów i emocjonalnych zasadzek. Wybitna proza! Tak dobra, że autor będzie musiał się długo tłumaczyć, dlaczego kazał nam tyle czekać.

Paweł Potoroczyn

RECENZJE

Z pierwszymi tej zimy przymrozkami zjawiła się nowa książka Bogdana Frymorgena. Jest powieścią, pamiętnikiem, wiwisekcją, intuicją, trwogą, terapeutycznym seansem, doskonałą literaturą. Nazywa się „Żywychupadanie”, to znaczy nie ma w niej pochopnego światła. Bywają epizodyczne refleksy, ale to przecież nie to samo. Autor nie jest przecież ojcem Szustakiem, który wszystko wie, i wszystko widzi prosto, chociaż tłumaczy, że jest trochę krzywo.
Frymorgenowe światy zawsze są krzywe, to znaczy prawdziwe. Wszystko umiera. Przepada. Kruszy się. Znika. Wszystko, albo prawie wszystko. Zawsze przytrafia się jakieś otwarte okno, przez które przechodzą osamotnieni, tylko po to, by na zawsze zniknąć. To nie Autor je lekkomyślnie otwiera. Zawsze są otwarte. Na pokuszenie. Na osamotnienie. Na skowyt. Frymorgen te okna oraz te odejścia skrupulatnie inwentaryzuje. Zresztą, nic w tej ważnej książce nie mogło zakończyć się pomyślnie, bo życie jest skomplikowanym zajęciem. Nie ma w niej pocieszenia, ani osobliwych paruzji, tych zapowiadanych, i tych spełnionych, których zresztą nikt nie doświadczył. Nie złamiemy tych wszystkich wątków i kodów.
Należałoby czytać tę powieść długo, fragmentami, poddawać dyskretnej egzegezie zdarzenia, okoliczności, szukać podpowiedzi w nielicznych imionach, odważniej zdefiniować kulturowe paralele. Najpierw Teofil i Maria. Czy to echo ewangelicznej relacji? Tej najważniejszej, matczyno-synowskiej? Powieściowa Maria jest żywa i umarła, wierna do końca swojemu zatroskaniu, swoim powinnościom wobec domowego ogniska pogrążającego się w obowiązkowym chaosie. Czy Helena nie jest przywołaniem spartańskiej Heleny, od której zaczęła się wojna, nieporządek, upadek, tak jakby miłosny szał zawierał zawsze gorzki smak? Jest w tej powieściowej bohaterce jakieś powszechne cierpienie, siła ciemna, która przysiadła na ramieniu, zebrała wszystkie upokorzenia, upodlenia, krzywdy, i tak nasycona, niszczy teraz wszystko, bierze srogi odwet, wysysa życiodajne soki, bezlitośnie wydziobuje każdy sen.
Rzeczywiście, ciąży nad wszystkim antyczne fatum. I grecka hybris, i pompejańska zagłada. Każdy z bohaterów, ale przecież i każdy z nas, a Frymorgen nie pisze tylko o swoich cieniach, ale i naszych upadkach, mógłby nazywać się Odys. Wędrówka, motyw wędrowania, tęsknota do niewyrażalnego, ale również tęsknota zwyczajna, do bliskości, dotyku, szczęścia, wszystko to nadaje powieści niebywałej dramaturgii. A może Teofil to jeszcze jeden Leopold Bloom, wędrujący wprawdzie nieco dłużej, nie tylko przez jedno miasto, ale przecież ściągający do swojej pokiereszowanej wyobraźni, tyle pozapominanych pozornie trwożliwych obrazów.
Moglibyśmy odczytywać „Żywychupadanie” na wiele jeszcze innych sposobów, ale nie wykluczajmy interpretacji najprostszej. Odważny Autor opowiedział nam kawał skomplikowanego życia. Zanurzonego w traumach i historii, tej codziennej, tej wielkiej, tej kresowej, tej żydowskiej, tej arcypolskiej, tej świętej, tej grzesznej. W końcu, ulepieni jesteśmy z osobistych i wspólnotowych doświadczeń i dramatów. Zbyt często próbujemy je odsunąć, albo przecedzić, nazwać po swojemu, zasypać cukrem pudrem.
Tylko, że Bogdan Frymorgen nie pozwoli nam na taką kapryśną dezynwolturę. Każdym kolejnym zdaniem wyciąga z naszej głowy poukrywane przez lata szufladki. Stajemy się Teofilem. Stajemy się Marią. Stajemy się Romanem. Stajemy się również Irkiem, którym na co dzień zwykliśmy się brzydzić. Autor nie ma dla nas jakieś szczególnej litości. Jakby chciał powiedzieć: nie tylko o sobie mówię, nie tylko o swoim przyciemnionym, dwubiegunowym domu, ale także o was, bo też macie przyciemnione, dwubiegunowe domy. Na nic to wasze ortodoksyjne udawanie, składanie rąk i rytualne ekspiacje. Wszyscy jesteśmy w emocjonalnych kleszczach, bo wszyscy idziemy na zatratę, na śmierć. Posłużmy się fragmentem: „Nie miała jednak żadnego wpływu na jej przebieg – Pytia, Kasandra i Nostradamus w jednym”. Człowieczy autoportret.
Co jeszcze warto zauważyć i odpowiedzieć. Oczywiście, nie jest to książka autobiograficzna. Ale biografia nie jest dla tej książki obojętna. Przeciwnie. Trzyma w karbach formę, treść, także samo pisanie, które jest bardzo dojrzałe, bardzo zdyscyplinowane, wiwisekcyjne właśnie, to znaczy bardzo chłodne, szczęśliwie mało wystrojone. Czytamy i wiemy, że Bogdan Frymorgen nas nie oszukuje, że zdecydował opowiedzieć o sprawach ważnych, że z każdą, kolejną książką zabiera nas do coraz niższego kręgu, gdzie nasze życie widać jak na dłoni, gdzie ukryć cokolwiek jest już nieprawdopodobieństwem.
Zazwyczaj boimy się prawdy o sobie. Prawdy o bliskich. Koniecznie chcemy być szczęśliwymi i koniecznie świętymi. Oglądani tylko przez siebie stajemy się ponurą karykaturą. Rozmawiamy gładkimi zdaniami, prawie zawsze na okrętkę. Aż pojawia się kolejna książka Bogdana Frymorgena. Burzy nasz święty spokój. Nakazuje nam odnaleźć w naszych domach Teofilów i Marie, Romanów, Irków, Heleny. Bo czytanie tej książki to bolesne otwieranie oczu, dotykanie niejednej domowej, szorstkiej ściany.
„Żywychupadanie” jest książką świetnie napisaną. Mocnym, bezdyskusyjnie precyzyjnym, odważnym językiem. Ale przecież jest to język piękny. I wiele w książce takich właśnie pięknych fragmentów, które mogłyby funkcjonować jako odrębne miniaturki. Równie przy tym przejmujące, jak cała książka, która zasługuje na wnikliwe odczytanie, wnikliwą refleksję, zanim przytrafi nam się, wzorem Teofila, prosta, niekończąca się linia.

Dariusz Łukaszewski

 

 

Czas zwalnia, jakby niewidzialna przestrzeń napierała na wskazówki zegara i blokowała im drogę po cyferblacie. Zmienia się atmosfera, zapachy i odczucia bycia człowiekiem. Nagle, przytłoczony całodziennym ciężarem i chaosem tego miejsca, które ujawniają się wieczorem, czujesz, że coś się z tobą dzieje. Nie chcesz tu być ani dnia dłużej, to nie twoje miejsce, nie twój świat. Nie chcesz tu być, ale gdzie indziej się podziejesz? Jak zostawisz to wszystko na pastwę niczego i wszystkich zarazem? Tylko ty tu zostałeś.Było życie co radowało, teraz to życie boli. Nogi z rana sztywne jak kłody, serce pompuje gęstą krew, starą jak on, Teofil. Ciało długo się zbiera, by wstać i gdzieś dojść. Szuranie jest i bylejakość. W połowie marca „…wyczołguje się z lochu, który od miesięcy zamieszkiwał z upiorną lokatorką. Depresja wprowadzała się do niego pod koniec września i zostawała aż do wiosennego topienia marzanny. Tego mroku nie dało się łatwo przepędzić.” Pętał ciało, miażdżył kolana, przytykał oddech. To było przedgrobie. W grobie była Maria, a wraz z nią ich codzienność i zwyczajność bycia. I on sam.I nagle ktoś puka do drzwi.

Za nimi stoi ona, kobieta.

I nagle nie ma nic, prócz jej twarzy pochylonej nad nim i szpital i nowe życie. I ona, Helena, jego córka. Od teraz pod jednym dachem.Wdech dla złapania dystansu, wydech. I tak kilka razy, bo jeden raz to za mało by wszystko przemyśleć i wrócić raz jeszcze do wyczytanych słów i emocji. Wpuszczasz w siebie, w czytelnicze zmysły, obrazy i sceny i czekasz, aż rozsadzą ci serce. Bo smutek cię obejmuje. Dlatego czekasz, aż ogrom treści zelży nieco ucisk w głowie, bo wiesz, że bez tego nie podołasz. Nie wiesz kiedy stałeś się Teofilem. Nie umiesz wykrztusić z siebie słowa, a to co wychodzi, to jąkanie.Była miłość i jej skóra pod palcami. Wspólne oddechy, poranki i wieczory. Wspólne przemilczenia i spojrzenia w oczy. Było dusz porozumienie. I było szuranie ciężkimi nogami po podłodze.Teraz jest Helena. I teraz z nią weszło przemilczenie, delikatność i jakiś strach. Bo dziecko, ale od niedawna. Dorosła kobieta z bagażem swojej przeszłości.
Dwie dusze po przejściach.A przed nimi wspólny czas. I miejsca i myśli. Razem bycie i razem milczenie, którego nie chce się przerywać żadnym słowem, bo nie jest potrzebne. Potrzebne jest tylko i aż… trwanie.

Bogdan Frymorgen nakreślił historię ludzi, która rozdrapuje czytelniczą wrażliwość. Wnika w nią i osadza się, by cierpliwie zapuszczać korzenie. Teofil i Helena. Teofil i Maria. Ojciec i córka i ta reszta życia, która nagle inaczej smakuje. A ziemia rusza się i jej taniec przenikają dni i noce. Tworzy pory roku i uzmysławia mijanie czasu. Uzmysławia, że koło trwania kręci się miarowo, dla każdego bez wyjątku.Tik, tak – wskazówki prą do przodu minuta po minucie.
Drobinki życia przesypują się w klepsydrze codzienności.

Niebywała powieść. Powieść z gatunku tych, z którymi się jednoczysz i personalizujesz i które włażą w ciebie całe. Ta ich treść i słowa i losy bohaterów, to wszystko wżera się tkankę i zostaje. Frymorgen to mistrz pisania, snucia treści i łączenia słów w odpowiednim szyku. Frymorgen to pisarz, który pisze tak, że czytasz i sztywniejesz. Czytasz i nic poza tym czytaniem nie istnieje. Idziesz obok na starca, który drepta szybciej od ciebie, a przecież jest dwa razy starszy. Oddychasz nową sobą i czujesz, że to bycie z tatą sprawia ci radość i ból jednoczenie. Dobrze być razem, lecz tak trudno się rozstać…Przeżyłam i przeżywam do dziś.

„Wszystko jest metaforą”. Tak też i w powieści „Żywychupadanie”, na którą autor kazał nam długo czekać. Bezsprzecznie jednak było warto, by móc teraz zmierzyć się z prawdziwym wyzwaniem jej odczytania. Opowiedziana jednostkowa historia, to zarazem pretekst do daleko szerszych rozważań, dużo głębsza perspektywa, w której każdy dostrzec może coś innego, gdyż wykładnia podsuwanych nam symboli, metafor, często rozwiniętych w alegoryczne przedstawienia, nawiązań do mitów, lektur, a nawet skojarzeń biblijnych, zależeć będzie w dużej mierze od osobistych doświadczeń i możliwości, od wrażliwości i w końcu także wyobraźni.
W „Traktacie o łuskaniu fasoli” czytamy: „W jednym zdaniu może się dużo zmieścić. Może się wszystko zmieścić. Może się całe życie zmieścić”. Proza Bogdana Frymorgena nigdy nie była i nadal nie jest prosta i jednoznaczna. Podobnie jak z życiem – trzeba nauczyć się sięgać pod powierzchnię, wślizgiwać między wersy, przystawać w spacjach, wyczuwać zgrubienia faktury, wyżłobione w niej rysy i smakować gorycz jaką doprawiono podsuwane nam łakocie. Konieczne jest wyjście z bezpiecznej strefy komfortu wprost w żywioł prawdziwego życia. Autor, okiem wytrawnego fotografa, wyłapuje wszystkie niuanse i wyostrza na nie spojrzenie, umieszcza w centrum obiektywu, naszym zadaniem jest jednak prześwietlenie również tła, zamglonego z konieczności bądź umyślnie rozmytego, by nie narzucało się zanadto. Stron zaledwie sto dwadzieścia, lecz warto ich nie połykać jednym kłapnięciem, choć korci. Dawkujmy je sobie, powracajmy do już przeczytanych, może, a zapewne tak jest, coś nam umknęło, wgryźmy się w nie i przemielmy, zostawmy w sobie, by zdążyły wybrzmieć i zaczęły rezonować, odsłaniając stopniowo swoje warstwy, niczym przysłowiowa cebula.
„Człowiek, żeby tak powiedzieć, rzecz zawiła, pokrętna”. To znów Wiesław Myśliwski („Kamień na kamieniu”), mędrzec pośród pisarzy, mistrz celnego słowa. Niemal każde stworzone przez niego zdanie ma moc przypowieści, może istnieć w przestrzeni zupełnie niezależnie od kontekstu powieściowego, nabierając nowych znaczeń.
Odnoszę wrażenie, iż bez względu na to, o czym akurat pisze Bogdan Frymorgen w „Żywychupadaniu”, czy o naszej poplątanej historii, zbiorowej pamięci, podróży w zieleń Kaszub czy śląską szarość, pulsującym hedonistycznym pożądaniem nocnym labiryncie, zawsze jest to przyczynek do pokazania człowieka w rozmaitych kontekstach, ujęcie danej sytuacji w nawias symbolu. Sam tytuł daje sporo do myślenia. To zarówno walka z przeciwnościami, w której po porażce poddajemy się, albo przeciwnie, kolejny raz podnosimy, by kontynuować potyczkę. Proces ten ma szansę nas wzbogacić, a nowe doświadczenie, w tym także przegranej, pozwala nam wejść na wyższy level poznania, umożliwia rozwój wewnętrzny. Można przez żywychupadanie rozumieć jednak po prostu starzenie się, tracenie sił witalnych, zapadanie się w sobie, przemijanie. Albo też moralną zapaść, przekroczenie wszelkich dopuszczalnych zasad. Tak naprawdę w powieści mamy po trosze z każdego z tych kluczy, w zrównoważonych proporcjach, o czym dowiadujemy się stopniowo, coraz bardziej świadomi charakterów, osobowości przedstawionych postaci.
Oto Teofil, ponad osiemdziesięcioletni mężczyzna, od dziesięciu lat wdowiec, nie potrafiący pogodzić się z utratą Marii, żony, będącej dla niego całym światem, ale też z procesem starzenia, nieuchronnie pustoszącym jego ciało i odbierającym sprawność jego pamięci. Pamięć to przecież teraz jego główna towarzyszka, z nią spędza każdą niemal chwilę, gdy zamyka się w domu, zasłania okna, przekręca klucz w zamku, by móc do woli rozmawiać sam z sobą oraz artefaktami własnej młodości przy akompaniamencie Milesa Davisa czy Gila Evansa. Coraz słabszy, bardziej obojętny na otoczenie, zanurzony we wspomnienia, jakby tam szukał kompasu, który go poprowadzi, zostaje nagle wybudzony z tego marazmu i parażycia przez natrętny odgłos dzwonka do drzwi. Okazuje się, że on, bezpłodny przecież i już z tym pogodzony, ma córkę, która wzrastała przez cztery dekady poza orbitą jego życia, a teraz z impetem wpada w samo jego centrum, przyprawiając go o udar, a jego dalsze dni zmieniając w groźne szaleństwo. Helena oznacza dla Teofila nie tylko przebudzenie z letargu, ale też nowe otwarcie, bodziec wprawiający na powrót w ruch jego życiowe funkcje, dostarczający tlenu każdej, najmniejszej komórce. Co zaś oznacza Teofil dla Heleny?
„Każdy przecież początek to tylko ciąg dalszy
a księga zdarzeń
zawsze otwarta w połowie” – pisze Wisława Szymborska.
Cóż więc nowopoznany ojciec zmieni w życiu straumatyzowanej Heleny, od lat tęskniącej za opiekuńczą miłością i troską, której nigdy nie zaznała, która mogłaby dać jej poczucie zjednoczenia w całość, zlepienia z pokruszonych łupin odrzucenia, samotności, kopniaków otrzymanych od losu. „Nie tylko ramiona Heleny poszatkowane były bliznami. W środku też cała była pocięta – od trzewi po czubek głowy. A najbardziej na tych torturach ucierpiała jej łatwopalna dusza”. Jednak się nie poddaje, dalej szuka ocalenia, być może będzie nim Teofil, już tylko on jej pozostał.
Wprowadza się więc do ojca, wymiatając z domu zasiedziałą dziką lokatorkę – depresję, tak jak wymiata baldachimy pajęczyn, spleśniałe resztki z talerzy i koty kurzu spod mebli. Jej energia, witalna radość, empatycznie niesione wsparcie, zdają się wtłaczać w zastygłe żyły Teofila świeżą krew, krew Heleny, więc też jakby trochę jego własną, którą wampirycznie, głębokimi haustami zasysa.
Zabiera córkę w podróż. Ale czy aby na pewno po to, by pokazać jej swoją historię? Po pewnym czasie nasze wątpliwości wzrastają, a tekst zamienia się w dziennik szyfrów, których odczytywanie sprawia niemałą frajdę i staje się naszą własną wędrówką przez nienazwane.
Motyw podroży to dla Heleny poszukiwanie siebie, śladów swojej historii, budowanie tożsamości z okruchów rodzinnej pamięci. Dla Teofila jest to jednak dość egoistyczna próba powrotu, by przeżyć raz jeszcze pewne sytuacje, pochwycić ich nici i pozszywać to, co niegdyś rozerwane, tak już pozostawił, by pozamykać nierozliczone rozdziały, co pozwoli mu na poczucie ulgi i ruszenie dalej w życie. Nie dzieli się niczym z córką, nie czuje takiej potrzeby, nie obdarowuje jej sobą. Jest tym, który bierze wszystko – jak zawsze. Żywi się Heleną, jak niegdyś bratem i żoną, nawet tego nie widząc, siłą przyzwyczajenia uznając to za oczywistość. „Jesień życia? Co za kłetyńskie powiedzenie”. Jest niczym żarłoczny Kronos. Czy poniesie karę? Fatum zdaje się silnie wybrzmiewać w tej opowieści, przywoływane na wiele sposobów. Uosabia je los Heleny, której przeznaczone jest cierpienie. Częściowo sama je sobie zadaje i na siebie ściąga bezwiednie, obdarowując hojnie sobą innych. Mojry, które cierpliwie przędą jej ścieżkę, są bezlitosne, nie pozwolą się przechytrzyć, czynią swoje. Maria, w postaci bezcielesnej obecności, wie, co się wydarzy, ale nic nie może uczynić, poza patrzeniem i, kto wie, może też odczuwaniem swoistej sprawiedliwości, jaka się według niej ziszcza.
Podczas gdy Teofil odbywa swoje przeznaczenie, przechodząc od męki drogi krzyżowej do triumfalnego zmartwychwstania, jego córka spychana jest w stronę przeciwną. Pewną podpowiedzią mogą też być dla nas teofilowe sny, w których nie może uciec od poczucia winy i ikarowego proroctwa.
Nie sposób nie zauważyć jeszcze szerszego kontekstu, można by rzec, retrospektywnego, zagadnienia pamięci pokoleń, zbiorowej mądrości, traumy potomków, dźwigających cierpienie przodków. Przewija się temat Holocaustu i zbrodni wołyńskiej, a przeszłość zdaje się być tatuażem wyrytym rozpalonym żelazem, wdrukowanym w dusze kolejnych pokoleń, przy czym żar ciągle się tli, nie pozwalając ranie się zabliźnić.
Styl Bogdana Frymorgena ułatwia nam wejście w stan zadumy i refleksji, daje pole dla wyobraźni i błądzenia po firmamencie przypuszczeń. Swoją niejednoznacznością, poetycką aluzją, niedopowiedzeniem, polisemicznym zwodzeniem, zachęca do poszukiwań, do drążenia w tekście i przekopywania się przez jego meandryczne fragmenty. Jest to bowiem opowieść unosząca się ponad czasem, mieszcząca w sobie wielość historii, stale aktualna i wciąż otwarta, dziejąca się, stwarzająca każdego dnia. To historia człowieka, jakim był, jest i będzie, jego splątanej biografii i tajemniczej duszy, a także uniwersalna przypowieść o roli przypadku i karmy w jego życiu. Historia przedwieczna i odwieczna, nieskończona i transcendentna, niepoznana i nie dająca się obłaskawić, pozostająca poza nami, choć tak silnie z nami związana.
Sztukater.pl (Dorota Szczurek)
Autor

Format

145 x 205 mm

Fotografie

Bogdan Frymorgen

Język

polski

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

ISBN

978-83-7866-614-1

Może spodoba się również…